36 ― DZIEŃ ZERO

257 28 55
                                    

Przekraczam samotnie próg Szpitala Śródmiejskiego.

Drzwi zasuwają się za mną automatycznie. Jedyne co czuję, to zapach środków dezynfekujących, tradycyjnie mających zatrzeć odór krwi. Nic więcej. W środku siebie odczuwam wyłącznie pustkę. Trochę tak, jakby istotna część mnie odłączyła się i została gdzieś daleko w tyle.

Omijam szerokim łukiem każdego, kogo napotykam na swojej drodze. Nie muszę się jakoś starać. Ludzie obchodzą mnie szybciej, niż wpadam na to sama. Ciężko nie zwrócić uwagi na krew, jaka wżarła się w rękawy mojego ubrania. Zresztą, wyglądam okropnie. Twarz mam brudną od kurzu. Na policzkach ciągną się wyłącznie białe ślady, będące pozostałością po łzach. O włosach nawet nie myślę; naciągnęłam kaptur bluzy na głowę, żeby nikt nie zwracał na mnie większej uwagi. Na próżno. Wyglądam gorzej niż bezdomna.

Nie śpieszę się, gdy podążam w kierunku strefy kwarantanny. Im bliżej wejścia jestem, tym moje nogi zdają się przybierać na wadze. Wirusowa dieta cud przestaje działać. Obciąża mnie coraz więcej przewinień. Wciskam dłonie do kieszeni bluzy i upewniam się, że choć trochę udało mi się ukryć ślady krwi. Część plam wystaje, ale nie na tyle mocno, aby mogły przyciągnąć czyjąś uwagę. Paskudnie mi. Przystaję na chwilę przy baniaku z wodą i nalewam jej trochę do kubka. Boże. Nawet nie jestem w stanie przełknąć pieprzonej wody.

Wyrzucam kubek i ruszam w stronę drzwi. Denerwuję się cholernie, kiedy widzę ukradkiem wnętrze zamkniętego oddziału, z którego wychodzi Loren. Kobieta unosi brwi, zaskoczona moim widokiem, jednak nie zadaje żadnych pytań. Jest zbyt zajęta. Wywozi kolejne ciało. Przytrzymuje mi drzwi. Dziękuję jej kiwnięciem głowy. Odchodzi, a mnie nie pozostaje nic innego, jak wziąć głęboki wdech i przy okazji siebie w garść.

To nie może być takie trudne.

Gdy decyduję się zajrzeć do środka, moje płuca opuszcza gwałtowny swist. Widzę Jake'a i Julię. Chyba się ze sobą kłócą. Juls wskazuje dłonią izolatkę za sobą, a następnie drugą część korytarza. Coś mu tłumaczy. Jake wbija wzrok w sufit, jakby rozdarty. Pielęgniarka nie spuszcza z mężczyzny spojrzenia choćby na sekundę. Wchodzę cicho i odrzucam prawie pusty plecak w róg korytarza. Jednak dopiero gdy drzwi wskakują z hukiem na swoje miejsce, obydwoje przerywają swoją zawziętą dyskusję. Patrzą jednak po sobie z czymś groźnym w oczach. Nie zwracają się twarzą w moim kierunku. Nic dziwnego. Nie spodziewają się mnie.

Moje wargi poruszają się, gdy próbuję wypowiedzieć imię mężczyzny. Gardło mam zaciśnięte do tego stopnia, że żaden odgłos nie jest go w stanie opuścić. Układam dłonie w pięści i klnę na siebie w głowie, gdy powtarzam pewniej, ale i nieco płaczliwie:

― Jake.

Przypominają dwie sowy, kiedy na dźwięk mojego głosu ich szyje gwałtownie się obracają. Zagryzam policzki od środka. Przysięgam, nie chcę być beksą. Spojrzenia moje i Jake'a  krzyżują się. Nie umiem określić, co czuje, widząc mnie tu, a nie spotykając się ze mną poza kordonem. Moje oczy krzyczą.

Wróciłam. Cieszysz się?

― Co się stało? Jesteś cała? Dlaczego się cofnęłaś? ― strzela serią pytań przyjaciółka. Nie zwracam na nią większej uwagi. Oprócz tego, że widzę Jake'a, nie mam bladego pojęcia, co dzieje się wokół mnie. ― Gdzie chłopiec?

― Jest bezpieczny. Tylko jemu się udało. Lex kazał nam zawrócić. Mogli nas zabić, tak jak poprzednich uciekinierów. Ale wziął dzieciaka. Uznał, że nic mu nie zrobią ― opowiadam obojętnie. Nie odrywam od Jake'a wzroku. Dlaczego
tak stoisz? Chodź do mnie. ― Uratowałam twojego Quentina, Jake. Słyszysz? Uratowaliśmy go.

SCARSWhere stories live. Discover now