01 ― AMERYKAŃSKI SEN

2.7K 124 314
                                    

Dzień dobry, Atlanto! Kolejny piękny dzień... Doniosę na was kuratorowi! ...z temperaturą przewidywaną w okolicach... Nawet to cię nie rusza?! ...sześćdziesięciu stopni Farenheita...

Dwa natarczywe głosy przekrzykują się nieumiłowanie, lecz tylko jeden z nich mam prawo zakneblować. Ściszam radio do minimum, przechylając się ponad kuchennym blatem; tyle wystarcza, aby moja biała bluzka zintegrowała się z kanapką z masłem czekoladowym. Wyładowując swoje narastające nerwy, podsuwam talerz pod nos siedzącego naprzeciw mnie nastolatka.

Scott Foy raczy mnie wyczekującym spojrzeniem; ani mu się śni wcisnąć do ust ten cholerny tost i zakończyć temat. Dzieciak chodzi za mną niczym szczeniak i niemalże błaga na kolanach, abym pozwoliła mu wyskoczyć wieczorem z kolegami na miasto. Doskonale wie, że taka opcja nie wchodzi w grę. Dlatego właśnie ta mała zmarszczka sfrustrowania, która pojawia między jego brwiami, nie zwiastuje niczego dobrego. Scott przypomina trochę swojego starszego brata, kiedy zaczyna się złościć.

Rozciągam w dłoniach materiał ubrania i sprawdzam, czy przypadkiem nie wydarzył się cud i paskudna plama nie zniknęła w mgnieniu oka. Złudne me nadzieje. Szkoda, że życie nie jest tak proste, jak ukazują je w bajkach.

― ...ale dlaczego nie mogę, co? ― Scott jest nieugięty. Uwielbiam poranne dyskusje o nocnych eskapadach, na których omawianie nikt o tej porze nie ma czasu. ― ...swoją drogą ― kurwa! ― bluzga demonstracyjnie. ― Nie jesteś moją matką. Z jakiej paki mam pytać cię o jakiekolwiek zdanie?

― Z takiej paki, że jesteś nieletni i ktoś ponosi za ciebie odpowiedzialność ― odpieram względnie spokojnie. Scott rozchyla usta, aby rzucić jakąś kąśliwą uwagą; przerywam mu jednak, unosząc wskazujący palec, zanim ma szansę odpyskować. ― I język. Wyrażaj się. Nie jestem ani twoją matką, jak sam zauważyłeś, ani siostrą, więc tym bardziej zwracaj się do mnie z kulturą.

― Więc wychodzi na to, że twoje zdanie nie ma mocy, tak? ― Scotty przekręca moje słowa. Wznoszę wzrok do nieba, a sekundę później posyłam chłopakowi ostrzegawcze spojrzenie. Fakt faktem, należy mu się choćby małe uznanie, że potrafi walczyć tak dzielnie o swoje prawa. ― Nie patrz tak na mnie, Stella. Po prostu nadal czegoś nie pojmuję.

Sapię głośno.

― Wczoraj omawiałeś ten temat z Dallasem. Dziś ze mną. Usłyszałeś od nas obydwojga to samo ― zaczynam się powoli denerwować. Łypię co chwila na zegarek w telefonie. Świetnie, jeżeli Dallas nie zjawi się za dziesięć minut, spóźnię się do pracy. Kolejny raz. ― Czego ty nadal nie rozumiesz?

Zostawiam za sobą cały ten burdel w kuchni, który narobiliśmy ze Scottem w trakcie przygotowywania śniadania, i pędzę do swojej sypialni w celu odnalezienia czegoś zdatnego do ubrania. Przeszukuję szafę i wybieram pierwszy-lepszy cienki sweter. We wrześniowe dni nigdy nie wiadomo, w co najlepiej się ubrać. Wychodzisz rano ― lodówka, wracasz z roboty do domu ― Sahara.

― Tego, że to ty dyrygujesz moim życiem, a nie Dallas ― podobno to on sprawuje nade mną prawną opiekę. I sorka, nie jesteś jeszcze oficjalnie naszą rodziną. Tym bardziej mnie to dziwi ― wzdycha ostentacyjnie. ― Wiesz, jak wyglądała nasza wczorajsza rozmowa z tym debilem? ― rzuca pytaniem. Nawet nie czeka na moją odpowiedź. ― Chujowo.

Mała złośliwość, którą zawarł w środku zdania, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Przyzwyczaiłam się do tego typu słów.

Wyglądam przez uchylone drzwi sypialni w stronę Scotta. Dzieciak wpatruje się w swoją kanapkę, podpierając brodę na jednej dłoni, a druga ręką miesza łyżeczką herbatę w kubku. Wpadł w stan najwyższej kontemplacji, więc nie ma bata, abym teraz zdołała uniknąć tłumaczeń odnośnie tego, dlaczego sytuacja przedstawia się w taki, a nie inny sposób.

SCARSOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz