22 ― MASKI

399 42 143
                                    

Moje dłonie drżą niemiłosiernie, gdy z przerażeniem wymalowanym na bladej jak kreda twarzy wpatruję się w ich wierzch. Mrugam powiekami niczym nakręcona, z wewnętrzną nadzieją na to, że ten zbyt realny koszmar wreszcie się zakończy. Nie udaje mi się wyrwać z tego nagłego osłupienia, które ciągnie mnie na dno gorzej, niż mogłabym przypuszczać. Docieram do swoich najbardziej znienawidzonych cech, jakie za wszelką cenę starałam się trzymać na smyczy.

Dallasowi udaje się wypuścić je wszystkie z tej ogromnej klatki, która radziła sobie całkiem nieźle z blokowaniem choćby mojego wrodzonego egoizmu. Ten wielki kocioł strachu i złości, jaki bulgocze we mnie od blisko trzech tygodni, wreszcie się wygotowuje. Nie panuję nad tym, co robię, jak reaguję, a tym bardziej ― co mówię. Nawet nie mam pewności, czy wieczorem będę pamiętać choćby przez mgłę, ilu złych zachowań się dopuściłam i ile niewłaściwych słów użyłam.

Ale teraz? Teraz mam to głęboko w dupie.

Myślę wyłącznie o sobie i o tym, że ten cholerny dupek odegrał się na mnie znacznie przebieglej, niż mogłabym przypuszczać. Nadal nie do końca wiem, za co próbuje mnie karać. Za to, że nie wskoczyłam przed jego pieprzonego brata, który od samego początku sprowadzał na mnie same kłopoty? Za to, że straciłam dwa lata życia na nieustanne problemy jego rodziny? Za to, że przymykam oko na jego wypady do Nowego Jorku? Za to, że udaję, że nie wiem, co tam robi? Za to, że przyczynił się do tego, że przestałam pragnąć jego ciągłej miłości? Za to, że jego bliskość nie daje mi już poczucia bezpieczeństwa?

Za to, że byłam skłonna dla niego umrzeć? Za to próbuje mnie ukarać? Za to, że oddał mu całą siebie? A może ten jego durny łeb uznał, że warto przetestować, jak wiele prawdy kryło się w moich słowach? Nie rozczarowałby się. Nadal mogłabym za niego umrzeć. Tego jednego nic, kurwa, nie potrafi zmienić. Łączą nas stalowe sznurki.

Nie kontroluję się, gdy puszczam bluzę Dallasa i uderzam go raz w pierś, próbując go od siebie odepchnąć. Oprócz postawionego małego kroku w tył, gdy machinalny ruch z mojej strony zaburza równowagę mężczyzny, Dallas nie rusza się więcej z miejsca. Ściągam pośpiesznie z dłoni rękawiczki, rzucając je byle gdzie. Dotykałam go. A on najpewniej dotknął Mary, kiedy jeszcze nie miałam szansy polecieć ratować mu życia. Kogo innego krew mogłaby to być?

― Zrobiłeś to, kurwa, celowo! ― krzyczę. Wymierzam w Dallasa oskarżycielsko palec, wykonując tyłem kilka kroków w przeciwną stronę do tej, z której nadbiegłam. Łzy w moich oczach zaczynają lśnić. Dallas patrzy na mnie z czymś nieodgadnionym. Nie uśmiecha się, tak jak robił to jeszcze chwilę temu. ― To nie jest tylko moja wina, rozumiesz?! To nie jest moja wina! Nie zabiłam twojego brata! Nie zabiłam go! ― wrzeszczę dalej. Dallas wykonuje krok w moją stronę. ― On był twoją rodziną! Nie moją! To był twój obowiązek!

Zapominam o wszystkim, co dzieje się wokół. Wiem, że Katie nadal siedzi na ziemi, trzymając w ramionach martwą Mary. Chorą Mary. Nikt się nie spodziewał, że śmierć jednego dzieciaka pociągnie za sobą prawdopodobnie znacznie więcej ludzi, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Nie obchodzi mnie, czy Katie da sobie radę. Chciała to ma. Chciała ratować wszystko, co się rusza ― ma, do kurwy nędzy. Znalazła te swoje cholerne dzieciaki. Ciekawe, czy Quentin dalej bawi się dobrze i nieświadomie w szpitalu. Nie myślę o niej ani sekundy dłużej.

Ostatnia rzecz, na jaką zwracam uwagę, to zgłupiałe spojrzenie Jake'a. Jest zagubiony jak nigdy wcześniej. Sam nie wie, co powinien zrobić ― ślęczeć przy Katie i przekonywać ją dalej, żeby zostawiła martwe ciało dziecka czy wtrącić się ponownie między mnie a Dallasa. Dlaczego, do cholery, musieliśmy wpaść razem do tego pierdolonego kordonu! Wszystko byłoby znacznie prostsze, gdybym nie przypomniała sobie, dlaczego i dla niego przekroczyłam większość swoich barier.

SCARSWhere stories live. Discover now