Część szesnasta

140 7 0
                                    

Kilkanaście stopni w górę, blanki i znów w górę, docieramy do komnaty Mistrza.

***

   Odwróciłam się powoli. Głos... Ten głos świdrował mi czaszkę. Moje serce biło szybko i mocno, rwało się, napełniało nadzieją. Starałam się ją stłumić, bałam się, że następne rozbicie już nie pozwoli mi działać, wywoła ostateczne załamanie, że pchnie mnie na klif, tym razem ze skutkiem śmiertelnym. Mój oddech przyspieszył, czułam się gorzej, niż gdybym miała walczyć na śmierć i życie. W walce wiedziałam przynajmniej, co robić, a tym razem tak nie było. Podniosłam powoli wzrok. Na pomoście ktoś stał. Nogi rozstawione stabilnie, gotowy do ruchu, ręce swobodnie opuszczone wzdłuż ciała. Tak, jak go uczyłam. Ciemny płaszcz przypominający nasze, kaptur zakończony charakterystycznym szpicem narzucony na głowę. Zsunął go. Z pewnością wyglądałam głupio, ale nie wiedziałam, co zrobić. Bałam się, że to złudzenie, ktoś bardzo podobny. Jego skóra nie była już tak bardzo oliwkowa, mniejsza ilość słońca spowodowała, że trochę zbladł. Jednak ciemne włosy nadal nosił związane czerwoną wstążką, blizna przy ustach nadawała mu wyglądu doświadczonego wojownika, a nie uroczego mola książkowego, jak wcześniej. Brązowe oczy przepełniały iskry radości. Zrobiłam kilka niepewnych kroków. Bałam się, że to mara, był zbyt podobny. Ale wtedy wszelkie wątpliwości zniknęły. Uśmiechnął się lekko, zalotnie, tak jak kiedyś. Jak tamtego wieczoru. Jak za każdym razem, kiedy mieliśmy powód do rozbawienia.

— Ezio — wyszeptała ledwie słyszalnym głosem, gardło miałam ściśnięte od emocji.

   Podszedł trochę bliżej, moje serce coraz bardziej rosło, sklejało się na powrót, odzyskiwało chęć do życia. Nawet nie wiedziałam kiedy, a moje policzki zrobiły się mokre od łez. Tyle razy płakałam, ale tym razem ze szczęścia. Chłopak stał na tyle blisko, że widziałam naszyjnik z symbolem Bractwa, który nosił. Zsunął mi kaptur z głowy. Jedną dłonią objął mnie w pasie, drugą delikatnie, jakby nieśmiało, przyłożył do policzka. Kciukiem starł mi łzy. Uniosłam drżącą dłoń. Musnęłam jego policzek, linię ust. Wyrwał mi się cichy, nieokreślony dźwięk, ni to radość, ni to szloch.

— Myślałam, że nie żyjesz. — Nadal nie mówiłam swoim głosem, przytuliłam się do niego, kładąc głowę na jego ramieniu.

— Życie to w tym wypadku pojęcie względne. — Pogładził mnie delikatnie po włosach. — Oddychałem, jadłem i funkcjonowałem, ale dopiero teraz żyję.

   Wiedziałam, co miał na myśli, a mimo wszystko nie potrafiłam nic powiedzieć. Odsunęłam się od niego, ręce położyłam na jego klatce piersiowej, on nadal trzymał swoje na moich biodrach. Łowiłam każdy skrawek jego twarzy, łaknęłam tego widoku, stęskniona za nim. Oniemiała, zapomniałam na moment o swoich znajomych, stojących za nami. Zapomniałam o obowiązku, jaki na mnie spoczywał.

— Obiecałem, że spotkamy się po bitwie. — Uśmiechał się lekko. — Kocham cię – powiedział cicho i przysunął wargi do moich ust.

   Odwzajemniłam pocałunek, wplatając jednocześnie palce w jego włosy. Nasze wargi złączyły się na długo. Czułam się, jakbym odnalazła dawno zapomnianą przyjemność. Chciałam stać i całować go raz za razem, ale było kilka spraw, przez które reszta musiała zaczekać.

— Ja ciebie też kocham — wyszeptałam, po czym dodałam głośniej, tak, aby pozostali usłyszeli — ale najpierw mamy kilka templarskich tyłków do skopania.

   Chłopak uśmiechnął się i wziął mnie za rękę, splatając nasze palce. Ścisnął je delikatnie, jakby upewniał się, że naprawdę stoję obok. Odwzajemniłam gest i odwróciłam się w stronę pozostałych.

Nothing Is True, Everything Is Permitted [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now