Część pierwsza

793 24 7
                                    

Strażnicy wykręcają mi ręce w tył.

***

   Szłam cicho przez korytarze rodzinnego pałacyku, starając się nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Znowu uciekłam z cotygodniowej lekcji wyszywania, co za sprawą Adelajdy prawdopodobnie doszło już do uszu rodziców. Lubowała się w donoszeniu na mnie, bo od dzieciństwa nie przepadałyśmy za sobą. Byłyśmy jak z dwóch różnych światów i mimo bliskiego pokrewieństwa nienawidziłyśmy się z nieukrywaną wzajemnością. Zresztą, z Henrym sprawa wcale nie miała się lepiej.

   Idąc korytarzami dla służby, zdjęłam z siebie niewygodną suknię, mój najbardziej znienawidzony rodzaj ubrania. Pod spodem miałam zwykłe, wygodne spodnie męskie i zniszczoną koszulę, pod którą ciasno obwiązałam piersi pasmem lnianego materiału. Rozejrzałam się, podchodząc do swojej skrytki. Kiedy nikogo nie zauważyłam, upchnęłam tam suknię i wyjęłam ulubione buty, wysokie piratki z miękkiej skóry. Wsunęłam je i przyspieszyłam kroku. Chciałam wyjść jak najszybciej, bo pod pałacem czekali już na mnie przyjaciele. Po drodze zajrzałam jeszcze do kuchni i zabrałam trochę chleba, którego u nas nie brakowało, a nawet czasem się marnował. Pałacowe psy jadły nieraz lepiej niż ludzie, których mijałam na ulicach. A winę za to ponosił człowiek, którego przez wiele lat tytułowałam ojcem, gubernator kolonii.

   Mieszkaliśmy na wyspie Ama, co w języku praplemion oznaczało Dostatek. Odkąd jednak Arynia podbiła wyspę oraz kilka okolicznych archipelagów, mieszkańcy nie mieli zbyt wielkiego dostatku. Chociaż nie należałam do rdzennych mieszkańców, mieszkałam tam od urodzenia i nie znałam innego miejsca, które mogłabym nazywać domem. Kraj, z którego pochodzili moi rodzice, to Arynia, duże państwo o dobrej armii i prężnie rozwijającej się gospodarce. Władzę absolutną sprawował tam król Ludwik, nigdy nie wiedziałam, który otrzymał numerek przy imieniu. Mój ojciec, Bernard, szatyn o niebieskich oczach, przyjaźnił się z królem. Przysłużył się podczas podboju wyspy, dlatego Ludwik mianował go gubernatorem kolonii. Wówczas przeprowadził się tu wraz ze swoją żoną, a moją matką, Luisą. Była drobną blondynką o brązowych oczach i delikatnych dłoniach. Zajęli się wyspą, urządzili na podobieństwo kraju, dali rozwój niewielkiej grupie mieszkańców wyspy. Po kilku latach urodził im się syn, Henry, mój o dziesięć lat starszy brat. Średniej urody szatyn o brązowych oczach i ostrych rysach z czasem został generałem wojska na wyspie i pomagał ojcu w trzymaniu terenu w garści. Siedem lat po narodzinach brata, na świat przyszła Adelajda, słodka szatynka o niebieskich oczkach. Delikatne rysy i mały nosek sprawiały, że wyglądała jak księżniczka. Zaręczyli ją nawet z młodszym synem króla, z czego później wyszły pewne problemy. Za kilka dni miało odbyć się wesele, dziewczyna skończyła dziewiętnaście lat. Jak na krajowe standardy i tak była wiekową panną młodą. Na ogół dziewczyny w moim wieku miały już narzeczonego, a czasem nawet męża.

   Na tym tle moja historia wyglądała bardzo nienaturalnie. Kiedy cała ta afera się zaczęła, skończyłam szesnaście lat, a moje imię od zawsze znano na całej wyspie. Nic dziwnego, było charakterystyczne i nietypowe. Nazywałam się Shadow. Cień. Odwzorowywało mój charakter, trzymałam się na uboczu, pałętałam się niekiedy na granicy wzroku. Skąd się wzięło? No cóż, najprawdopodobniej z fantazji mojej matki, podszytej zwykłym przypadkiem. Nie przygotowała wcześniej żadnego konkretnego. Dowiedziała się o ciąży dwa miesiące przed rozwiązaniem, czyli późno. Nie było po niej widać, że spodziewała się dziecka, a do tego narodziłam się w warunkach polowych. Kobieta wraz z przyboczną udała się na plażę. Tam, w cieniu palmy, rozłożyły sobie miejsce na odpoczynek. I tam też rozpoczął się poród. Kiedy przyszłam już na świat, padł na mnie cień lecącego orła. W ten sposób matka nazwała mnie Shadow, a przynajmniej taka krążyła legenda. Czasami, zamiast mówić do mnie po imieniu, mówiono do mnie po prostu Cień. Jednak nie tylko to odróżniało mnie od reszty rodziny. Nie odziedziczyłam po rodzicach ani koloru oczu, ani włosów. Te pierwsze obserwowały świat szarymi tęczówkami, a myszowate pukle całkiem odbiegały od rodzinnych standardów. Jakby wszystkiego było mało, często przychodziłam do domu posiniaczona i poobdzierana. Nie umiałam wyszywać, czy grać na instrumentach, które mieliśmy w pałacu. Nawet nie lubiłam ckliwych piosenek bardów. Znałam się na biciu, szpiegowaniu, kradzieżach. Umiałam wiele, ale nie to, co w teorii powinnam jako kobieta. Ba, kobieta z wyższych sfer.

Nothing Is True, Everything Is Permitted [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now