Rozdział VIII

893 87 16
                                    

Jeszcze nie teraz muzykę :*

Przepchałem się z płaczem, między więźniami. Byłem kompletnie ślepy, przez łzy. Cały sens mojej egzystencji w Kryptarium przestał mieć wartość. Cole, nie żyje. Zostałem zupełnie sam. Wewnętrzy ból rozrywał mnie od środka. Nie pozwalał oddychać, raniąc płuca. Wczorajsze cierpienie było w porównaniu z tym niczym. Dlaczego? Wszyscy, ale nie on! Czemu to tak boli!? Zabrano go z tego szarego świata... przynajmniej będzie tam u góry szczęśliwy.

Rzuciłem się na swoje łóżko, kuląc się jak mały przestraszony zwierzaczek. Łkałem cicho w poduszkę.

Nastała noc. Znowu to samo. Ponownie nie mogę wstać. Leże nieruchomo na podłodzę. Wszystkie części ciała wołają pomocy. Ronie cicho łzy bezsilny. Jedyne co trzymało mnie przy życiu, to nadzieja. Cały czas głupio wierzyłem, że znajdę Cole'a. Będzie choć odrobinę jak dawniej. Ponownie ukryje się w jego ramionach, gdy ktoś będzie chciał mi zrobić krzywdę. Jestem sam. To cierpienie będzie się ciągnęło, aż do śmierci. Czyli bardzo długo. Jakieś 70/80 lat jak dobrze pójdzie. Zamknąłem oczy starając się zasnąć.

Uniosłem powoli powiekę. Przeniosłem ciało do pozycji siedzącej. Wokół mnie kołysała się na wietrze wysoka, intensywnie zielona trawa. Niebo niczym ciemnoniebieski brystol pokryło się migotającym brokatem. Na samym środku sklepienia błyszczał księżyc. Panowała kompletna cisza, przerywana od czasu do czasu śpiewem świerszczy.

- Gdzie ja jestem? - szepnąłem, stojąc na posinaczonych nogach.

Ruszyłem przed siebie. Skoro to sen, to nawet jak umrę nic się nie stanie.
Lekko wilgotne, oraz ciepłe powietrze sprawiało wrażenie jeziornych okolic.
Osłabione stopy grzęzły w mule.

Przypominiałem sobie gdzie jestem. To była kiedyś polana przy naszym klasztorze. Wu miał tu swoją małą grządkę herbaty. A dla mnie to miejsce, miało szczególne znaczenie. W tym miejscu poznałem Cole'a... z innej strony. Ta mała kupka ziemi, oraz trawy była jego ulubionym miejscem od samego początku.

Szukam tego czarnego gbura od jakiś kilku godzin. Musze mu przyznać, że umie genialnie mnie unikać. Jay idioto! Przecież może być na dworze! To wkońcu mistrz ziemi, nie zamkniętej przestrzeni. Szybko jak na piorun przystało znalazłem się na dziedzińcu. Drzwi były niedomknięte. Miałem racje, zwiał. Miło z jego strony że zmusił mnie do łażenia po tylu stopniach w dół. A ja chciałem tylko sie dowiedzieć gdzie tu jest konsola!

Pchnąłem po chwili drzwi i już chciałem schodził po schodach, gdy zauważyłem ślady butów idąc obok klasztoru. Wpatrzony jak Sherlok Holmes wędrowałem bezmyślnie w ich kierunku. Zrobiłem sobie nawet z palcy lupę!

Nagle ślady się urwały, a ja byłem uklejony do kostki mułem. Super, o tym marzyłem. Nie ma to jak nogi całe w błocie. Wygląda to jakbym wlazł w krowią kupe! Podnosze głowę i zauważam pośród smukłem trawy czarną postać. Znalazł sie wreszcie nasz ogrodnik. Ruszyłem rozzłoszczony do niego.

Już miałem obrzucić go wyzwiskami, gdy zauważyłem smutek na jego twarzy. Cała złość upłynęła. Usiadłem obok niego na gładkim kamieniu.

- Hej! Cole, wszystko gra? - zapytałem, patrząc prosto na zielone, zmartwione oczy.

Nie miałem ochoty z bruneta teraz żartować.

- Tak Jay. Możesz wracać do klasztoru. - Podkulił nogi dalej wpatrując się w księżyc.

Nie odwrócił nawet głowy.

- Wyglądasz na przygnębionego. - Przysunąłem się jeszcze bliżej, a czarnowłosy tylko cicho westchnął.

- Na prawdę. Nic mi nie jest. - Dalej próbował mnie spławić.

Bruiseshipping-Pomóż MiWhere stories live. Discover now