Rozdział 11.

2.9K 260 18
                                    

W życiu żałowałam tylko trzech rzeczy. 

Pierwszą z nich było odważne sięgnięcie po nożyczki i obcięcie sobie włosów gdy miałam 13 lat. Wtedy nad moim losem nie płakałam tylko ja, ale i moja mama, fryzjerka i Madlene. Od tamtego czasu nauczyłam się przekazywać część codziennych zadań osobom, które zdecydowanie miały ku temu lepsze predyspozycje, niż ja sama. 

Drugą było naiwne podążenie za licealnym oprawcą do szkolnej toalety, gdzie niemalże nie doszło do tragedii. W chwilach trwogi wymieszanej z aktami agresji na moją osobę, zadałam sobie sprawę, że nie można ufać każdemu. Że nie można polegać  na ich przyzwoitości i najprostszej dobroci. Nie każdy chce być dobry i nie musi, a my powinniśmy pamiętać, że nie wszyscy są dokładnie tacy jak my i mają podobne kręgosłupy moralne. 

Trzecią rzeczą była chwila, w której znalazłam się właśnie teraz. Choć kompletnie jej nie rozumiałam, wytrącona z równowagi nie tylko nową sytuacją, nowym ciałem, które zmieniało się na moich oczach i nagłą sensacją zmysłów, które dostrzegały o wiele zbyt dużo, ale nawet samym powrotem Pierra, którego uważne podejście i ostrożność doprowadzały mnie do szału. 

I właśnie wtedy gdy przeklinałam swój los, otoczona ciemnością, obślizgłą i gorąca ciemnością, która dusiła mnie i miażdżyła moje ciało, przed moją twarzą błysnęło ostrze noża i po chwili zwaliłam się na ziemię, powalona ciężarem czerwonej brei pokrywającej moje ciało. Odruchowo nabrałam powietrza do ust, co spowodowało jedynie ogromny atak kasztu. Plułam wszystkim tym co połknęłam w walce z wnętrznościami potwora, który zdecydował się mnie pochłonąć żywcem. I nie czułam nigdy równie potwornej mieszanki ulgi i radości jak wtedy, gdy zdałam sobie sprawę, że jakimś cudem to przeżyłam, choć trochę na innych warunkach. Pozwoliłam sobie opaść na plecy i spojrzeć prosto na niebo, które tym razem nie wydawało się być nawet w najmniejszym stopniu niezwykłe. Po protu było, tak jak to miało miejsce od milionów lat. Te same gwiazdy. Ta sama czerń przełamywana granatem. Ten sam blask. Tym razem może dla mnie jedynie jaśniejszy.

- Anaisse? - głos Blaise'a wydawał się dochodzić do mnie z odległości setki kilometrów. 

- Żyję - wychrypiałam głośno wzdychając. Ciężko było nazwać pierwszy dzień mojego nowego życia spokojnym. Normalnym. Choć w odrobinie nie odbiegającym od ludzkiej przeciętności. Jeśli tak od teraz miało wyglądać moje życie, nie wiedziałam czy byłam na nie gotowa. Po raz kolejny przytłoczyła mnie masa sensacji odczuwana przez moje ciało. Zapach i prędkość wiatru. Głosy niesione wraz z nim z odległych krańców Wenecji. Krew szumiąca w moich żyłach. Krew wzywająca mnie swoim śpiewem z każdej mojej strony. Jedna jednak mocniej niż inna. Jakby była złotem płynącym wraz ze szkarłatem. Muskając moje żyły, przyprawiając mnie o zawroty głowy. Gdy dotarła do mojego serca, wiedziałam już czego pragnęła. Pierre. 

Przewróciłam się nagle na brzuch i odgarniając oklejone czerwoną breją włosy z twarzy spojrzałam przed siebie. Siedział oparty o brzeg dachu, z obrzydzeniem wyciągając z ran na swojej klatce piersiowej podejrzanie czarne i błyszczące odłamki. Wiedziałam doskonale, że nie tak łatwo było go zabić. Że rany cielesne, choć bolesne, leczyły się na nim w mgnieniu oka. Że jego opłakany stan jest tylko chwilowy, nie powstrzymało mnie to jednak przed popadnięciem w absolutny obłęd. Poderwałam się ze swojego miejsca i pognałam w jego stronę, potykając się o własne nogi. Na chwilę zanim opadłam przed nim na kolana, podniósł na mnie wzrok. Tym razem jego oczy dorównywały barwą jego włosom i niebu nad nami. Kiedyś by mnie to przeraziło. Przywróciło do życia głęboko zakorzeniony strach, który we mnie obudził, ale nie tym razem. Rozumiałam te oczy, obawiając się, że z każdą sekundą mojego nowego życia, moje człowieczeństwo po prostu przestaje istnieć. 

Bella Clairiere and City of Lost Souls (III)Where stories live. Discover now