Rozdział 20

13 0 0
                                    


Chłodny nocny wiatr mierzwił długie włosy i brodę Matta wpatrzonego w migoczące jasne punkty. Zacisnął mocniej lewą dłoń na łęczysku swego długiego łuku. Tuzin lotek wystawało znad jego prawego ramienia. Prawą dłonią upewnił się, że wciąż ma przypięte do pasa dwie pochwy z długimi nożami o szerokich klingach. Nie wątpił w swe umiejętności strzeleckie, ale nigdy nie zaszkodzi mieć jakąś alternatywę.

Aaron spojrzał na wejście do domu słysząc kroki swej żony.

-Co się stało? – zapytała zaskoczona Lara.

-Jeźdźcy – odparł lakonicznie Matt. – Około dwudziestu.

Lara wciągnęła gwałtownie powietrze. Bardzo rzadko widywano tutaj choćby pojedynczego jeźdźca, a co dopiero taką grupę. Nie wiedziała dlaczego, ale przeczuwała, że nie mogą mieć dobrych intencji.

Aaron najwyraźniej odwzajemniał jej przeczucia gdyż ujął ją delikatnie za rękę i zaprowadził do domu.

-Tutaj nie jest bezpiecznie – powiedział popędzając żonę.

Powrócił po chwili z półtoraręcznym mieczem w prawej ręce. Zamknął drzwi i popatrzył tam gdzie utkwiony był wzrok jego gościa. Teraz już bardzo wyraźnie słyszeli dźwięk podkutych końskich kopyt uderzających o twardą ziemię równiny.

-Miecz? – zapytał Matt patrząc z zaciekawieniem na broń w dłoni Aarona.

-Chyba nie myślałeś, że wędrowałem całą drogę tutaj mając do obrony jedynie wiarę we własne szczęście – odpowiedział z szelmowskim uśmiechem na twarzy. – Nie zawsze też byłem rolnikiem.

Jeźdźcy zbliżali się bardzo szybko. Matt pierwszy zrozumiał, że owe migoczące światełka to pochodnie trzymane przez dosiadających koni ludzi. Miał dziwne wrażenie, że owe pochodnie nie mają za zadanie rozjaśnić im drogi. Nie było sensu by używali pochodni. Niebo było czyste, usiane mrowiem gwiazd, a księżyc w pełni świecił jasno. Na równinie takiej jak ta można było bez większych obaw podróżować w taką bezchmurną noc. Było zbyt jasno by jeźdźcy musieli korzystać z innego źródła światła niż księżyc.

Aaron oddychał miarowo starając się nieco uspokoić. Mięśnie miał napięte, był gotów do podjęcia walki. Nie wątpił, że dojdzie do krwawego starcia. Żałował nieco, że nie ma na sobie swej kolczugi. Nie miał czasu lepiej się przygotować i złapał tylko miecz w dłoń. Jeśli miałby pewność pojedynku jeden na jednego nie czułby żadnej obawy, wtedy nie potrzebowałby kolczugi. Nie lubił przeciągać pojedynków, nie lubił bawić się z przeciwnikiem gdy miał pewność wygranej. Nie lubił też czuć zbędnego ciężaru gdy nic nie było przesądzone. Zdawał sobie jednak sprawę, że w nadchodzącej walce nie będzie honoru, nie będzie uczciwej walki. Będzie tylko walka o życie, a w takiej walce każda forma ochrony jest jak najbardziej wskazana.

Matthew sięgnął po jedną ze strzał. Jeźdźcy byli zbyt daleko by choćby próbować strzelać, ale wolał nie tracić czasu gdy dojdzie co do czego. Strzelanie w nocy, choćby i tak jasnej jak ta, było ryzykowne i mało rozsądne. Strzelanie w nocy do poruszającego się celu będącego tak daleko było czystą głupotą. Musiał poczekać. Z trudem utrzymywał rozluźnione mięśnie. Nie było zbyt rozsądnym by stał cały czas spięty. Nie chciał osłabiać mięśni. Będzie potrzebował pełni swych możliwości gdy dojdzie do starcia. Nie odrywał wzroku od pędzących wciąż Dalego przed nimi jeźdźców. Zaczynał rozpoznawać końskie i ludzkie sylwetki tych, którzy jechali na przedzie.

-Mam nadzieję, że masz dobry wzrok – powiedział cicho Aaron. – Mściciel czy nie, będziesz potrzebował mnóstwo szczęścia by trafić któregoś.

-Nie lubię polegać na szczęściu – skwitował Matt. – Wolę zaufać swoim umiejętnościom.

Stali przez chwilę w ciszy obserwując coraz bardziej wyraźne sylwetki jeźdźców. Płomienie trzymanych przezeń pochodni chwiały się w różne strony pod wpływem pędu.

-Kim zatem byłeś zanim tutaj przywędrowałeś Aaronie? – zapytał Matthew próbując nieco złagodzić napięcie, które obaj odczuwali.

Aaron wymierzył w powietrze kilka ciosów mieczem próbując rozluźnić napięte mięśnie. Nie odpowiedział od razu. Przy każdym ruchu klinga miecza odbijała światło księżyca. Jadący przodem jeźdźcy najwyraźniej to zauważyli gdyż wyraźnie przyspieszyli gnani zewem walki.

-Nikim.

-Bardzo precyzyjna odpowiedź – parsknął Matt.

Aaron spojrzał na niego z poważną miną. Matt nie odwrócił wzroku od zbliżających się przeciwników, ale wyraźnie poczuł na sobie spojrzenie towarzysza broni.

-Ojciec szkolił mnie na łowcę głów – powiedział Aaron. – Nienawidziłem go za to jego przeklęte szkolenie. Może dzisiaj jednak mu za to podziękuję. Patrz – dodał po krótkiej chwili – rozdzielają się.

Miał rację. Kilka odleglejszych jasnych punków, które naraz stały się rozpoznawalnymi sylwetkami oddzieliło się od grupy. Po chwili kolejni poszli w ich ślady. Mężczyźni spostrzegli, że od głównej grupy nie oddzielało się więcej niż dwie pochodnie, ale jeźdźców było wyraźniej więcej. Początkowe stwierdzenie, że jest ich dwudziestu okazało się wielkim błędem. Napastników było trzydziestu, może nawet czterdziestu.

Podzieleni na mniejsze grupy ruszyli w stronę pozostałych gospodarstw. Uszu Aarona i Matta dobiegły gwizdy, wycia i krzyki mężczyzn galopujących na końskich grzbietach. Nie sposób było dostrzec ich twarze, co najwyżej fragmenty oświetlone jasnym światłem pochodni. Tyle ile zdołali dostrzec dało im jasno do zrozumienia, że nie mają do czynienia z amatorami, a zaprawionymi w rozbójniczym rzemiośle wyjadaczami.

Z dotychczasowej grupy pozostała czwórka jeźdźców, która zmierzała prosto na Matta i Aarona. Wciąż byli nico daleko, ale odległość z każdą sekundą zmniejszała się. Usłyszeli teraz ponaglające, ochrypłe krzyki mężczyzny który wysforował się przed swój niewielki oddział.

-Herszt – powiedział Matt na poły do siebie, na poły do Aarona. – Musi paść pierwszy.

Aaron nie odpowiedział, tylko skinął głową w niemym wyrazie zgody. Pomyślał, że Matt może zbytnio ufa swoim uzdolnieniom. Jeźdźcy jechali prosto na nich, ale ciężko jest precyzyjnie wycelować w kogoś jadącego na tak rączym koniu.

-Czyń swą powinność – rzekła Aaron z udawaną uprzejmością.

Matt nałożył strzałę na cięciwę. Czekał chwilę, aż herszt wysforuje się na tyle blisko by strzał był w miarę pewny. Uniósł łuk lewą ręką odpychając go od siebie, a prawą naciągając cięciwę. Oddychał równo, patrzył prosto na lidera zmierzającej prosto na nich grupy. Palcem wskazującym dotknął kącika ust. Jaz jeszcze wciągnął w płuca powietrze, a wypuszczając je powoli zwolnił cięciwę.

Aaron nie widział Matta przygotowując się psychicznie do nadchodzącej walki. Usłyszał tylko świst, a po chwili zauważył ledwie dostrzegalną zmianę w ruchach jeźdźcy na przedzie. Po chwili koń zmylił krok czując ciężar ciała jeźdźcy przechylającego się w swą lewą stronę. Chwilę później jeździec spadł z siodła i zaległ nieruchomo w niskiej trawie. Koń nieco zaskoczony nagłym zniknięciem ciężaru ze swego grzbietu odbiegł w lewo po czym zatrzymał się i zaczął przypatrywać się całej scenie. Matt w tym czasie zdążył znów naciągnąć cięciwę łuku i wypuścić kolejną śmiercionośną strzałę, która ugodziła prosto w gardło jeźdźca, który niezdarnie próbował wyminąć leżące na ziemi ciało herszta.

Pozostała trójka była już zbyt blisko by był sens szyć do nich z łuku. Matthew mógł oczywiście użyć Aarona jako przynęty, ale nie miał zamiaru wystawiać na takie ryzyko człowieka, który tak serdecznie przyjął go pod swój dach mimo iż wcale go nie znał. Człowieka, który jako pierwszy od ponad siedemnastu lat nie okazał w stosunku do niego wrogości, który zaufał mu na tyle, że stanął u jego boku w walce. Odrzucił łuk za siebie i dobył dwu noży. Dobrze było czuć w dłoniach ich ciężar.

Aaron w tym czasie ruszył na spotkanie jeźdźcom zataczając czubkiem klingi niewielkie okręgi.

-Zobaczmy czego zdołałeś mnie nauczyć staruszku.

Ścieżka potępionych - ZAWIESZONEWhere stories live. Discover now