12.Livianna

15 4 0
                                    


  Budzą mnie pierwsze promienie słońca. Nawet nie pamiętam, kiedy zasnęłam. Powoli wstaję z łóżka i niemal z niego nie spadam. W mojej komnacie jest jakiś mężczyzna, który mi się przypatruje.

- Kim ty jesteś!? - krzyczę zasłaniając się pościelą po samą szyję.

- Nie bój się dziecko. - odpowiada spokojnie podchodząc bliżej. Z tej odległości mogę mu się lepiej przyjrzeć. Ma krótkie, jasne, lekko lokowane włosy i niewyobrażalnie błękitne oczy. Nie wygląda na starego człowieka, powiedziałabym, że jest kilka lat starszy od Deymonda. - Winien ci jestem przeprosiny. - lekko się kłania i dodaje - Mówią na mnie Medar.

- Dlaczego jesteś w mojej komnacie? - pytam już spokojniej i podnoszę się na nogi.

- Piękny medalion. - mówi nie zważając na to co powiedziałam. - Nie pozwól mu go dostrzec, a co gorsza, zdjąć.

- Mu? O kim mówisz?

- Nie jest tym, za kogo się podaje. - mówi nadal spokojnym, wręcz anielskim, głosem.

- Ale... - nie kończę, ponieważ nagle za mężczyzną rozbłyskuje oślepiające światło. Zamykam oczy, a gdy je ponownie otwieram, jego już nie ma. Całe moje ciało przeszywa dreszcz. Na skórze czuję chłodny wiatr, który z każdą chwilą robi się coraz zimniejszy. Mój pokój robi się coraz ciemniejszy, jakby ktoś nagle zabrał słońce z nieba. Nie rozumiem co się dzieję, przed oczami mam tylko czerń. Próbuję krzyczeć, lecz głos nie wydobywa się z mojego gardła. Zamykam oczy ze strachu, czuję kolejny mroźny powiew, który zmusza mnie do uchylenia powiek.

- To tylko sen. - szepczę sama do siebie. Ponownie jeste noc. Z koszmaru pozostał mi tylko chłód. Odwracam się w stronę tarasu i widzę, że jest otwarty. Po lewej stronie, kątem oka, zauważam jakiś ruch. Czy to kolejny koszmar?

- Nie śpisz? - pyta znajomy głos, mnie momentalnie opuszcza strach. Mój spokój nie trwa jednak długo. W głowie słyszę głos matki.

,,Jeśli by cię skrzywdził ja nigdy...nigdy bym sobie nie wybaczyła...''

Czy to co powiedziała mogło być prawdą? Czy ja naprawdę powinnam się go bać? Deymond powoli podchodzi do mojego łóżka a ja nerwowo rozglądam się za drogą ucieczki. Mój wzrok zatrzymuje się na drzwiach. Wybiegnę na korytarz i ktoś mi na pewno pomoże. Po chwili jednak dochodzi do mnie, że drzwi są zamknięte a ja nie mam klucza. Ponownie kieruję spojrzenie w stronę balkonu. Ale co dalej? Prędzej spadnę niż się wydostanę. Mój strach nie uchodzi jego uwadze. Siada obok mnie na łóżku a mi przypominają się słowa człowieka ze snu.

,,Nie pozwól mu go dostrzec, a co gorsza, zdjąć.''

Odruchowo chowam medalion pod materiał sukni i odsuwam się najdalej jak mogę.

- Livi, co się dzieje? - pyta zatroskanym głosem i wyciąga dłoń w moją stronę. Jak oparzona odskakuję i staję po drugiej stronie pokoju.

- Nie dotykaj mnie. - mówię przestraszona. - Czemu tu jesteś? Co chcesz mi zrobić?

- Boisz się mnie? - wstaje, ale nie podchodzi do mnie. - Dlaczego? - wypowiada to jedno słowo niemal z bólem.

- Moja matka powiedziała, że chcesz mnie...skrzywdzić. - odpowiadam szeptem.

- Miałem wiele okazji, gdy byłem z tobą sam na sam. Ale czy zrobiłem ci coś złego? - nie odrywa ode mnie wzroku i robi krok naprzód. - Nie musisz uciekać, bo nie masz przed kim. - zbliża się coraz bardziej a mnie nachodzą kolejne wątpliwości. Kto tu tak naprawdę kłamie?

- Czemu matka miałaby mnie okłamywać? - pytam słabo.

- Bo nie chce abyś poznała prawdę. - odpowiada zawile. O czym on mówi? Jaką prawdę miałabym poznać? Jest już bardzo blisko mnie, a ja unoszę głowę, aby go widzieć. Oboje nie ruszamy się i czekamy na reakcję drugiego. Gdy z moich ust nie padają żadne słowa, Deymond pochyla się lekko. - Ufasz mi? - wyciąga ku mnie dłoń. Wpatruje się w jego ciemne oczy i szukam w nich choćby odrobiny kłamstwa, odrobiny zła...czegokolwiek, co pozwoli mi wierzyć matce. Ale nic takiego w nich nie znajduję, wręcz przeciwnie. Z jego spojrzenia bije niepewność i ból, jakby moje wahanie go raniło. Unoszę rękę, a on ją ujmuje i lekko się uśmiecha. W głowie mam tysiące myśl, tysiące pytań, ale nie potrafię wykrztusić nic konkretnego.

- Proszę...

- O co mnie prosisz Maleńka? - mówi, lekko muskając mój policzek drugą dłonią.

- O prawdę. - choć sama nie wiem, czy chce ją poznać. Jego spojrzenie, niestety, utwierdza mnie, że nawet nie powinnam.

- Chodź - odpowiada. Przyciąga mnie w swoją stronę i prowadzi na taras. Wiatr już prawie ucichł. Niebo jest bezchmurne, przez co pięknie widać gwiazdy i księżyc. Deymond nie odzywa się, jakby czekał, aż się uspokoję. Bije od niego ciepło, czuje je przez nasze złączone ręce. To takie miłe uczucie, kojarzy mi się z bezpieczeństwem. Jak mogłam się go bać, skoro teraz czuję, że przy nim nie stanie mi się krzywda. - Nie wiem, jak ci to powiedzieć. - odwraca się w moją stronę. - Livianno, zabieram cię stąd już dziś. - otwieram oczy szerzej ze zdziwienia. Nie spodziewałam się takiej odpowiedzi, każdej innej, ale nie tej.

- Dlaczego?

- Jeśli ci powiem, abyś mi zaufała i nie pytała o to, posłuchasz? - Coś we mnie krzyczy, że nie powinnam darzyć go zaufaniem. Z drugiej jednak strony, do tej pory, nie zrobił mi nic złego.

- Co przede mną ukrywasz? - pytam. Jeśli mam opuścić królestwo jeszcze dziś, chce się dowiedzieć wszystkiego na jego temat.

- Ja? Zupełnie nic. To pytanie powinnaś kierować raczej do swoich rodziców. - wyrywam mu dłoń i cofam się o krok.

- O czym ty mówisz?! - mam dość jego głupich odpowiedzi.

- Mówię o tym, że to ONI cię okłamują od prawie szesnastu lat. - Od szesnastu lat, powtarzam w myślach. Co on chce mi powiedzieć? - Henry nie jest twoim ojcem. Tekla miała romans z człowiekiem, którego Król chciał stracić, gdy się dowiedział, że przyjdziesz na świat. Twoja matka najpierw oszukiwała męża, a potem razem okłamywali ciebie. Dlatego powiedziała, że mogę cię skrzywdzić...skrzywdzić prawdą, którą znam. - W moich oczach wzbierają łzy, gdy to dostrzega, w momencie jest już obok. Obejmuje mnie delikatnie. - Przepraszam Livi. - szepcze w moje włosy.

- Kłamiesz. Kłamiesz! Kłamiesz!!! - wykrzykuję coraz głośniej i próbuję odepchnąć go od siebie. To jednak na nic, jest zbyt silny. Nie mam już siły by walczyć, poddaję się mu. Przyciskam twarz w jego tors i pozwalam łzą swobodnie płynąc po policzkach. To wszystko jest chore. Nie potrafię już wierzyć nikomu. Ale po co Deymond miałby to wymyślać? Co by to mu dało, gdy w każdej chwili mogłabym zapytać o to rodziców. - Pozwól mi usłyszeć to od nich. - szepczę.

- Nie mogę ci tego zabronić, ale jestem pewny, że wszystkiego się wyprą.

- Skąd ty o tym wiesz?

- Mówiłem ci przy pierwszym śniadaniu. Mój ojciec znał twojego. Nie chodziło mi wtedy wcale o Króla. - Przypominam sobie tą sytuację, wtedy on, człowiek, którego uważałam za autorytet, bardzo dziwnie się zachowywał. Jakby się bał, tego co mogę usłyszeć. Czyli to wszystko może być prawdą. Dorastałam wśród kochających ludzi, którzy mnie zwodzili cały czas. Od urodzenia karmili mnie nieprawdą , zapewne robiliby to jeszcze przez wiele lat. Gdyby nie on...nie potrafię o tym myśleć...nie chcę o ty myśleć. Przede wszystkim nie chcę już żyć w miejscu, w którym robiono ze mnie idiotkę. Lekko odsuwam się od niego, tym razem, mi na to pozwala. Powoli unoszę głowę aby spojrzeć mu w oczy. Nie ma w nich nienawiści, nie ma w nich kłamstwa, jest tylko troska...troska o mnie.

- Zabierz mnie stąd...proszę. - szepczę. Deymond podnosi dłoń i układa ją na moim policzku. Kciukiem ściera z niego słone łzy nie odrywając ode mnie wzroku.

- Chcesz się z nimi...

- Nie. - przerywam mu. Nie chcę ich widzieć, nie teraz...nie po tym wszystkim, czego się dowiedziałam. Może za jakiś czas, na tą chwilę nie potrafię powiedzieć kiedy. To takie dziwne, nienawidziłam go od naszego pierwszego spotkania, a teraz, jest jedyną osobą, której ufam. Już się nie boję, ani jego, ani małżeństwa. Czuję, że przy nim mogę...być szczęśliwa.

W szponach przeznaczeniaWhere stories live. Discover now