1.Deymond

65 3 0
                                    


Cztery dni ... pieprzone cztery dni zajęło mi przybycie do tej głupiej, małej, ludzkiej wioseczki. Zupełnie jak te kruche istoty musiałem podróżować konno, wszystko przez tego padalca. Wstałem wcześnie rano przygotowałem się i już miałem przybrać swoją prawdziwą formę i znaleźć się tu w o wiele krótszy, i przede wszystkim, wygodniejszy sposób, gdy nagle do mojej komnaty bez uprzedzenia wszedł Edward.

- Chyba nie chcesz tego zrobić! - od razu zaczął krzyczeć na mnie i karcić jak małe dziecko. Czasem się zastanawiam kto tu jest PANEM a kto PODWŁADNYM.

- Jasne, że tak, a jak inaczej? - odrzekłem od niechcenia, bo wiedziałem co zaraz powie i nie myliłem się. Przez bite trzydzieści minut mówił jaki jestem nierozważny i lekkomyślny. Tłumaczył mi, dlaczego to taki głupi pomysł, oczywiście to pewne, że ma rację, ale nie było sensu mu przerywać. Po jego wspaniałym monologu, od którego zachciało mi się spać, kazał uszykować dla mnie konia i w ten sposób znalazłem się pod bramą zamku rodu Monato. Dużo się tu nie zmieniło przez te szesnaście lat. Właśnie tyle ich obserwuje jak księżniczka dorasta, aż w końcu nadszedł czas na działanie. Pomyśleć, że ten jeden głupi problem może rozwiązać tylko ta istotka, po którą tu przybyłem. Aż nie mogę uwierzyć, że to już, gdy przekraczam bramę. Odgłosy kopyt uderzających o kamienny dziedziniec nie uchodzą uwadze strażników. Pewnie idioci się teraz zastanawiają co tu robię o tak późnej porze. Widzę przed sobą dwójkę ludzi wyciśniętych w metalowe puszki. I oni myślą, że te głupie kawałki blachy ich ochronią? A może raczej czują się pewniej z tymi swoimi ,,wykałaczkami", które trzymają w dłoniach. Czasem żal mi ludzi i tego jacy potrafią być naiwni.

- Stać, kto idzie!! - Od razu wyczuwam w jego głosie cudowny strach.

- Przybyłem do Króla, masz natychmiast mu o tym powiedzieć i zaprowadzić mnie do niego. - powiedziałem ze swoją wrodzoną pewnością. Co dziwne te dwa robaki nadal stoją i się na mnie patrzą.

- Jak się zwiesz Panie? - pytają w końcu.

- Deymond Seth- mówię już zniecierpliwiony. - Ile jeszcze zamierzacie marnować mojego czasu nędzne istoty? - dodaję na granicy wytrzymałości. Chyba zrozumieli, że nie czeka ich nic dobrego, jeśli zaraz nie skończą tego głupiego teatrzyku siły. Ten, który ze mną rozmawiał zostaje na posterunku. Schodzę z konia i podążam za tym drugim do zamku. Przechodzimy przez dwuskrzydłowe wrota do ogromnego holu oświetlonego przez wiele świec i piękny kryształowy żyrandol zawieszony na samym środku sufitu. Wszystko tu jest takie jasne, czyste i takie ... inne niż w moim królestwie. Zasłony w kolorze kości słoniowej pasują do perłowej podłóg. Jest tu zdecydowanie za jasno. Mężczyzna prowadzi mnie w kierunku potężnych schodów z sosnowego drewna okrytych czerwonym dywanem. Gdy już jesteśmy na pierwszym piętrze prowadzi mnie do biblioteki i tam każe zaczekać na swojego Króla. Pomieszczenie, podobnie jak hol jest oświetlone przez świece. Ludzie to mało rozwinięte istoty, skoro wciąż ich używają. Moim oczom ukazuje się ściana z regałami w całości wypełniona książkami. Jest ich tu ponad tysiąc, z tego co wiem są one zbierane przez wszystkie przodków rodu Monato. Sprawdzam tytuły, większość z nich czytałem, jest to jeden z wielu plusów bycia formą znacznie odbiegającą od ludzkiej. Ludzie boją się czasu i tego jak ucieka, odliczają go, ich życie to zaledwie ułamek tego co przeżyje ja. Dla mnie czas jest nieistotny, to tylko słowo, które jest tak ważne jak okruch na koszuli, nic nie znaczący detal, który zagościł w moim umyśle zaledwie na chwilę. Słyszę, jak Król wchodzi do komnaty, jestem do niego odwrócony plecami, co jest dla mnie niezwykle zbawienne, ponieważ ja jego twarz już znam, jednak on ... mojej nie. Mimowolnie uśmiecham się, on nawet nie wie kim jestem a ja już wiem, że wyjdę stąd z tym, po co tu przybyłem, a raczej powinienem powiedzieć, z TĄ, po którą tu przybyłem.

W szponach przeznaczeniaWhere stories live. Discover now