Rozdział 51 - Rodzina jest tam, gdzie jest bezpieczeństwo

1.4K 48 35
                                    

Musiałam przejść przez dużo za dużo, by zrozumieć, że prawdziwą życiową przepaścią jest moment, w którym nie poznajesz osoby, którą widujesz codziennie w lustrzanym odbiciu.

Przestajesz rozpoznawać siebie, a smutek zaczyna pożerać Cię od środka, stopniowo odbierając zdolność normalnego funkcjonowania.

Tak właśnie czułam się ja. Mimo, że poniekąd chciałam odnaleźć swoje małe szczęście, bałam się go. Nie wiedziałam, czy tak długotrwałe tkwienie w poczuciu winy pozwoli mi nagle poczuć się dobrze. Czy znajdę sposób, by w tym uczuciu prawdziwie się odnaleźć. Doceniać to, co potrafiłam docenić kiedyś, a teraz uważałam tylko za nic niewarty dodatek mojego życia.

Takie rozterki towarzyszyły mi w chwili, gdy czekałam w swoim pokoju na braci, którzy wkrótce mieli przyjść i powiadomić mnie, jak od teraz będzie wyglądała moja rzeczywistość.

Dlatego, siedząc na parapecie wyłożonym ogromem poduch, nie potrafiłam opanować drgających nóg. Bałam się, że szansa, którą otrzymałam ostatnim razem, może okazać się tą ostatnią z ostatnich.

A to byłby mój definitywny koniec.

Nie odrywałam wzroku od widoku podwórka posesji, rozciągającego się za oknem, gdy nagle poczułam czyjś dotyk na ramieniu.

Będąc pochłonięta przez prawdziwy wir myśli, nawet nie zorientowałam się, ze nie jestem już w pokoju sama.

Nie musiałam się także oglądać, żeby wiedzieć, że to był Will. Tylko jego dłonie były w stanie okazać tyle delikatności i wyczucia.

Odwróciłam powoli głowę, by zetknąć się z jego spojrzeniem.

Zrezygnowanym i bezsilnym spojrzeniem, które rozdarło moje serce na malutkie kawałki.

I choć nie widziałam go niecałe dwa tygodnie, bo po rozmowie Vincenta z Dylanem, obiecał on wrócić wcześniej, nie potrafiłam się cieszyć.

Po raz pierwszy czułam się wybrakowana i pozbawiona uczuć. Nie miałam siły krzyczeć albo wyładowywać w jakikolwiek sposób swojej frustracji, tak jak to było ostatnim razem. Teraz to właśnie ta do niedawna znienawidzona przeze mnie cisza dawała mi ukojenie.

Odrywając spojrzenie od oczu Wlla, zauważyłam dodatkowe cztery ich pary, wpatrujące się we mnie za jego pleców.

Widząc ich wyrazy twarzy, czułam, jak ciężar winy na moim barkach tylko rośnie.

- Chodź do mnie - wyszeptał Will i otworzył dla mnie ramiona.

A ja po raz pierwszy się w nie nie rzuciłam. Pozostałam w tej samej pozycji, nie mając siły ruszyć się na krok. Odwróciłam wzrok na szybę, oparłam głowę o ścianę i przymknęłam w końcu ze zmęczenia powieki.

- Hailie, musimy porozmawiać - przemówił Vincent, gdy odrzuciłam bliskość ulubionego brata.

Mimo, że podczas nieobecności najstarszych  braci opiekowano się mną wzorowo, ja nie potrafiłam docenić tego, co dla mnie robili. Bo sama nie potrafiłam już sobie poradzić z tym, jak wielką odrazę do siebie czułam.

- Spojrzysz na nas? - spytał Will, gdy wciąż nie otrzymali z mojej strony najmniejszej reakcji.

Wiedząc, że w końcu będę musiała stanąć z nimi twarzą w twarz, okręciłam się delikatnie, by móc spojrzeć ze znużeniem na ich sylwetki, skąpane teraz w półmroku.

Jedynym źródłem światła, dzięki któremu widziałam cokolwiek, była lampka nocna, którą zapaliłam, by nie siedzieć w kompletnej ciemności.

Mimo że Vince i Will wrócili późno, nie zamierzali marnować czasu. Od razu po powrocie zwołali rozmowę z braćmi, na sam koniec konfrontując się ze mną.

Hailie Monet - zaburzenia odżywiania Where stories live. Discover now