31.

150 14 14
                                    


Płacz też można poniekąd sklasyfikować jako osobliwy wirus, który atakuje znienacka, ciężko się go pozbyć i osłabia cię do tego stopnia, że masz mdłości na samą myśl o przejściu kilku kroków w miejscu pełnym ludzi.


Wszystko się rozpadło.
Posypało jak domek z kart, który nieopatrznie zapomniałam wzmocnić przemysłowym klejem.
Wróciłam od Olivera, czując, jak z każdym krokiem rozsypuję się coraz bardziej i bardziej, znacząc własnymi okruchami drogę spod jego drzwi do mojego domu, niczym bajkowi Jaś i Małgosia.
Tyle tylko, że bajki zazwyczaj kończyły się happy endem, co tu nie miało mieć miejsca.

Nie odezwałam się do nikogo, mimo że Jordan nadal u nas był.
Kiedy myślałam, że sięgnęłam dna i gorzej już być nie może, następnego dnia w popularnym, hiszpańskim serwisie plotkarskim zobaczyłam rzeczone zdjęcia z podpisem, który sprawił, że nawet nie miałam ochoty zagłębiać się w artykuł.
Wiedziałam, że to tylko kwestia czasu, kiedy rozrywkowe media na całym świecie podchwycą ten gorący temat ze względu na rangę piłkarza, jakim był Leo.
Miałam znowu jakieś cholerne deja vu, jednak tym razem byłam antagonistą w tej historii i nie tylko z perspektywy zauroczonych piłkarzem fanek. Stałam na drodze do niemal bajkowego szczęścia idealnej, pięknej, bogatej i przede wszystkim kochającej się rodziny.
Ja, Mel Henderson, zło wcielone.

Zakopana pod stosem poduszek leżałam tak kilka dni, ignorując mniej lub bardziej śmiałe próby kontaktu ze strony moich bliskich.
Nikomu nie udało się wejść do mojej pieczary, ponieważ nie działały na mnie żadnej maści prośby ani groźby, bo z jednej strony nic nie było w stanie poprawić teraz mojej sytuacji, a z drugiej nic nie było w stanie jeszcze bardziej jej pogorszyć.
Przestałam pojawiać się na uczelni i na stadionie, wciskając trenerowi ten sam kit, którego tak skutecznie użył mój kuzyn, żeby kryć nieobecność Olivera. Panujące chwilowo w Liverpoolu choróbsko dało mi świetne alibi do tego, by absolutnie z nikim się nie widywać, ani nawet nie rozmawiać, powołując się na bolące niemiłosiernie gardło i nudności.
Nawet nie musiałam zbytnio kłamać, wbrew temu, co pewnie myślał Niemiec.
Wszystkie symptomy się zgadzały, jednak ich powód był zgoła inny.
Płacz też można poniekąd sklasyfikować jako osobliwy wirus, który atakuje znienacka, ciężko się go pozbyć i osłabia cię do tego stopnia, że masz mdłości na samą myśl o przejściu kilku kroków w miejscu pełnym ludzi.

- Zamówiłam twoje ulubione żarcie i kupiłam nawet tę obrzydliwą, ogórkową lemoniadę, którą tak uwielbiasz. Wyjdź, ja tego na pewno nie wypiję — krzyknęła Nadine zza drzwi kolejnego dnia mojej izolacji, a ja podniosłam niechętnie wzrok na taflę drewna, oddzielającą mnie od przyjaciółki. Wiedziałam, że chce dobrze i pewnie na swój pokręcony sposób się o mnie martwi, nawet jeśli nie potrafi tego wyrazić w społecznie akceptowalnych ramach.
Wiedziałam też, że czuje się poniekąd winna całej tej sytuacji, chociaż ja nie obwiniałam nikogo oprócz siebie samej, że dałam temu zabrnąć tak daleko, by finalnie przerodziło się to w jakiś emocjonalny syf, który rozprzestrzeniał się szybciej niż malaria.

- Dzięki — wymamrotałam, otwierając drzwi i sprawiając tym samym, że blondynka niemal wywróciła się na plecy, jak nieporadny żuczek. Widząc, że udało jej się przemówić mi do rozsądku, zupełnie zignorowała tę małą niedogodność i od razu poderwała się do pionu, ciągnąc mnie za ramię w stronę kuchni, jak gdyby bała się, że zaraz na nowo wessie mnie mój ciemny, duszny pokój.

- Pomyślałam, że zjemy na tarasie. Miałam teraz chwilę przerwy, więc względnie go posprzątałam, także nie powinnyśmy się przykleić do posadzki — poinformowała mnie, otrzepując ręce i zabierając talerze na malutki stolik, który wyglądał tak, jakby M&Ms podprowadził go z przedszkola, które znajdowało się po drugiej stronie ulicy. Pokiwałam jedynie głową na te rewelacje i wzięłam szklanki, żeby zaraz usiąść na miękkich poduszkach i wlepić wzrok w zieleń na horyzoncie. - Słuchaj, Mel. Nie jestem dobra w wyrażaniu emocji. Statystycznie radzę sobie gorzej niż przeciętny facet, ale tym razem spróbuję, bo widzę, jak wymykasz nam się z rąk — westchnęła ciężko i opadła na miejsce naprzeciwko, lustrując mnie badawczym spojrzeniem, które każdorazowo sprawiało, że czułam się jak probówka pod mikroskopem. - To, co się stało, to nie jest twoja wina. Zwyczajny pech, że znalazłaś się w złym czasie i miejscu, a to zdarza się najlepszym — powiedziała, niemal jednocześnie wpychając sobie do ust obficie nawinięty widelec z tagiatelle w śmietanowym sosie. Popatrzyłam na nią martwym wzrokiem i zaczęłam dłubać z grzeczności we własnym talerzu, mimo że po tak długiej głodówce odrzucał mnie sam zapach jedzenia. Nie chciałam robić jej więcej przykrości niż i tak pewnie sprawiłam przez ostatnie dni, więc zmusiłam się do przeżuwania kawałków kurczaka, mimo iż niemal pęczniały mi w ustach, wypełniając policzki jak wata.

Bramkarze kochają bardziejUnde poveștirile trăiesc. Descoperă acum