32.

173 9 3
                                    


Ten, w którym Brazylia raczy nas swoimi obiadowymi specjałami, Anglia obiera piłkarski kurs na Hiszpanię, a Hiszpania przybywa do Anglii z przyjacielską odsieczą.


Czas płynął zupełnie inaczej.
Inaczej niż dotychczas i inaczej, niż bym sobie to wyobrażała.

W Anglii zaczęło świecić słońce, a ja coraz częściej zastanawiałam się, czy to zwykła, pogodowa anomalia, czy to może moje urojenia, spowodowane nagłą zmianą obranego jakiś czas temu kursu.
Paradoksalnie nie zaszyłam się w swoim mieszkaniu w ciszy i spokoju, jak planowałam od początku międzynarodowego skandalu obyczajowego, który niechcący wywołałam, a chodziłam po Liverpoolu z uniesioną głową.
Okay.
Może to za dużo powiedziane.
Po prostu po nim chodziłam, ale w tej sytuacji był to wystarczający dowód mojej odwagi.

Oliver nadal unikał mojego towarzystwa oraz sporadycznych telefonów, które stanowiły nieśmiałe próby porozumienia z mojej strony. Nie odzywał się nawet słowem również na treningach, co chyba bolało mnie najbardziej, ale wiedziałam, że nie mam prawa go do tego zmuszać. Jordan musiał dojść do podobnych wniosków, bo mimo wcześniejszej ekscytacji wizją nas jako pary, teraz zdawał się szanować granice swojego zespołowego kolegi.
Mój kuzyn szanujący granice kogokolwiek, poza swoimi własnymi? Musiało być gorzej, niż sądziłam.
Nadine w większości mijała mnie bez słowa w kuchni lub korytarzu przy wspólnej łazience, również nie będąc skora do wylewniejszych interakcji. Widocznie nasza ostatnia rozmowa ugodziła w jej ego bardziej, niż chciałam, by to się stało. Była moją przyjaciółką, jednak ciężko znosiłam uczucie osaczenia, czego często nie potrafiła zrozumieć.
Leo w końcu przestał próbować zmuszać mnie do odebrania nieustannie dzwoniącego telefonu i skupił się na prostowaniu swojego wizerunku, wrzucając ociekające miłością zdjęcia z Antonellą o wiele częściej, niż na statystycznych nowożeńców przystało.
Z nich wszystkich to jednak Gerard był mistrzem w robieniu uników od moich wiadomości. Wiedział doskonale, że mimo mojego nieco nadszarpniętego moralnego autorytetu nadal miałam niemal święte prawo by strofować go za obrany, barbarzyński styl życia. Żałowałam, że jestem tak daleko, ponieważ zdecydowanie zbyt łatwo przychodziło mu udawanie, że nie ma dla mnie nawet chwili czasu, podczas gdy informacja o tym, że aktualnie jest przerwa między sezonami i Hiszpan ma czas na regeneracje, nie była żadną tajemnicą. Widocznie prawienie kazań przez upierdliwą przyjaciółkę nie zaliczało się do definicji udanego urlopu.
W tym wszystkim znalazła się jednak jedna osoba, która nie stroniła od kontaktu.
Neymar.
Brazylijczyk inwestował we mnie swój cały wolny czas, a ja czułam się aktualnie niemal moralnie zobowiązana do tego, by dać mu jeszcze jedną, ostatnią szansę.
On zajmował mi moje wolne popołudnia i wieczory, a ja pozwalałam mu się starać, mimo iż przeświadczenie, że to chyba nie do końca dobry pomysł gryzło mnie w płat czołowy, powodując nieprzyjemne swędzenie, którego nie można pozbyć się zwykłym drapaniem.
Co prawda nie byliśmy znowu razem, ale pracowaliśmy nad poprawieniem naszych relacji i wcale nie wykluczałam takiej możliwości w przyszłości.

- Masz ochotę na obiad? - zapytał chłopak, kładąc swoją dłoń o odcieniu mlecznej czekolady na moim ramieniu, a ja potrząsnęłam przecząco głową, wyciągając nogi na barierkę ogromnego tarasu, który ciągnął się przez całą długość apartamentu, który aktualnie zamieszkiwał Ney. Cieszyłam się ładną pogodą, którą sprezentował nam Liverpool, ponieważ byłam pewna, że ten stan nie potrwa długo, a ulewne deszcze za moment znów zapukają do drzwi miasta.

- Nie jestem głodna. Po południu muszę iść do pracy, więc może tam coś zjem — skłamałam gładko, chociaż wiedziałam, że perspektywa kolejnego spotkania z obrażonym Oliverem, Marco, ziejącym mi nad karkiem i Kloppem, który zdawał się być ostatnimi czasy jak tykająca bomba nie sprawiała, że nabierałam apetytu na cokolwiek. Przyglądałam się czasami swoim dłoniom i ze strachem stwierdzałam, że stają się coraz bardziej kościste i żylaste, czego nie omieszkała wytknąć mi matka, kiedy zjawiłam się ostatnio na niedzielnym obiedzie.
Obojczyki były coraz bardziej widoczne, a ulubione dżinsy przestały opinać mnie we właściwych miejscach. Widziałam to wszystko, a mimo to nie mogłam przestać.
Stres był jak pasożyt, który pożerał wszystko, co we mnie wpadło i jeszcze więcej, bo na deser brał moje chęci na cokolwiek, co wcześniej stanowiło pewnego rodzaju rutynę.
Tylko kawie pozostałam wierna, sącząc ją niemal z namaszczeniem każdego poranka, nawet wtedy, kiedy żołądek buntował się przeciwko zalewaniu go tą słodką, mleczną mazią, zamiast wrzucić tam jakieś sensowne wartości odżywcze.
Bez niej byłam zwyczajnym, marudnym gremlinem, którego zdolności komunikacyjne kończyły się na niezrozumiałych, niezadowolonych pomrukach i trzaskaniu szafkami.
Sama słodycz.

Bramkarze kochają bardziejWhere stories live. Discover now