24.

297 20 14
                                    


Czemu scenariusz do mojego życia napisał ktoś, z niezdrowym umiłowaniem do melodramatów?
Może to właśnie dlatego mam na imię Mel, co wyjaśniałoby wieloletnie, bezowocne próby szukania analogii w leczniczej, uspokajającej roślinności. 


Wyglądam przez hotelowe okno i patrzę na Wieżę Eiffla, tak podziwianą przez miliony turystów z różnych zakątków świata.
Patrzę na nią i widzę jedynie kupę zardzewiałego złomu.
Zero magii.
Zero zachwytu.
Jedynie zimne, logiczne postrzeganie rzeczywistości.

Byłam zła, ale niekoniecznie mogłam zlokalizować jednego winowajcę mojego obecnego stanu.
Nie byłam pewna, czy jestem zła na Neymara, że pojawiał się w najgorszych możliwych momentach i sprawiał jeszcze więcej problemów, niż kiedy byliśmy razem.
Czy byłam zła na Kloppa, że postawił nam tak dziecinne ultimatum, jak gdyby nie ufał, że jesteśmy w stanie pogodzić swoje uczucia i zobowiązania, które mamy jako dorośli ludzie.
A może byłam zła na samą siebie, że znów dałam się uwieść złudnym momentom i romantycznym wizjom, które teraz obróciły się w proch jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Mimo że miałam na sobie elegancką sukienkę, ładnie ułożone włosy i właśnie kończyłam nakładać na usta czerwoną pomadkę, czułam, jakby w mojej bajce wybiła właśnie północ, a wszystkie moje starania, by zatrzymać ten dobry stan, były absolutnie jałowe.

Zjechałam windą do lobby, skąd wąskim korytarzem przeszłam do części restauracyjnej, okazując kelnerowi schowany do tej pory w torebce identyfikator. Nie miałam ochoty na picie, jedzenie ani tym bardziej czyjekolwiek towarzystwo, jednak posłusznie zajęłam miejsce przy jednym z okrągłych, bogato zastawionych stołów, przy których siedziała już część sztabu i drużyny. Jordan zajął miejsce obok mnie, ściskając pokrzepiająco moje ramię i dając tym samym sygnał innym, że on nie widzi powodów do traktowania mnie choćby o jeden procent gorzej niż przed wyjazdem do Paryża.
Był to drobny gest, jednak byłam mu za niego ogromnie wdzięczna. 
Oliver siedział po przekątnej, markotny jak nigdy przedtem, ze wzrokiem wbitym w swój jeszcze pusty talerz. Kiedy na niego spojrzałam, mój i tak ściśnięty już żołądek skręcił się jeszcze kilkukrotnie, jak misterna próba wyżęcia koszulki po ulewnym deszczu.
Nigdy nie widziałam go tak przybitym i zapewne już taki bywał przez tyle lat swojego życia, jednak znając jego pogodne usposobienie, ciężko było mi to sobie wyobrazić. Było mi tym gorzej, ponieważ wiedziałam, że tym razem to ja byłam bezpośrednim prowodyrem tego stanu. Już chciałam wstać i do niego podejść, ignorując oceniające spojrzenia wszystkich wokoło, jednak w tym samym momencie, kiedy zdobyłam się wreszcie na odwagę, by to zrobić, Jürgen i Thomas wstali z miejsc i zaprosili wszystkich do jedzenia.
Grzebałam w swoim Ratatouille* widelcem, robiąc z niego kolorową mamałygę, która finalnie wcale nie lądowała w moich ustach. Mój kuzyn zerkał na mnie co jakiś czas, ale widocznie też nie znajdował odpowiednich słów, które w tej sytuacji mogłyby realnie wnieść coś do mojego życia. Nie zwykł on odzywać się tak dla zasady, tylko po to, by zagłuszyć ciszę.

- Przynajmniej jedzenie jest ok — rzucił Ramsay, stanowiąc moje zupełne przeciwieństwo i zapychając swoje usta francuską potrawą, przywołując na myśl dość zachłannego chomika. Uśmiechnęłam się krzywo, powstrzymując mdłości od samego zapachu jedzenia, które w normalnej sytuacji zapewne wydawałoby mi się nawet apetyczne.

- I darmowy bar! - dodał Robertson, zacierając ręce, niczym nastolatek, który wyjechał na pierwszą wycieczkę bez rodziców. Spodziewałam się, jak wyglądają takie imprezy, jednak tym razem nie miałam ochoty brać w niej udziału. Z FC Barceloną byliśmy jak prawdziwa rodzina i mimo że lubiłam angielskich piłkarzy, nie czułam z nimi aż tak silnej więzi, by obijać się na wpół trzeźwa po hotelowych kątach i śpiewać z balkonu karaoke.

Bramkarze kochają bardziejWhere stories live. Discover now