Rozdział 11

34 1 2
                                    

W imię czego? 


Biały, delikatny puch powolutku sypał z szarego nieba. Niesiony wiatrem zmieniał kierunki, otulając swoją miękkością dachy budynków i latarnie. Nie zatrzymywał się, jakby nie chcąc zakłócać harmonii własnej podróży. Przybrał gwałtownie na sile, by zalać świat swoją nieskazitelną czystością. Biel raziła w oczy, nadawała sterylnego wyglądu wszystkiemu, czego tylko dotknęło.

Wpatrywał się w okno, nasłuchując nadchodzącej śnieżycy. Wiatr dął z przerażającą siłą, krzyczał niemo, wołał i zaklinał, a on tylko patrzył jak groza zakrywała ten świat pod przykrywką niewinnej bieli, chcąc zatuszować swoje straszne grzechy. Niczym anielskie skrzydła otulał Osadę i pozwalał wierzyć głupcom, iż to piękno, którego znaczenie odkryli tylko nieliczni.

Wpędzony w kakofonie dźwięków wiatru, nie potrafił zrozumieć tego, co właśnie nim kierowało. Zerknął na drżące ręce, które wciąż nie były mu posłuszne. Pomimo usilnych prób i uporczywych treningów nie wracał do normy, wzrok zaczynał się pogarszać, tracił zmysły. Już z góry był stracony, po co więc uciekał, przecież mógł się oddać w ich ręce, zatrzymać i po prostu pozwolić na złapanie, egzekucję, której tak wielu pragnęło.

I wtedy spojrzał na spokojne oblicze kobiety, która spała w jego łóżku, oddychając głęboko. Tej nocy chciał dać jej wszystko, co tylko mógł, jakby zadośćuczynić tyle lat cierpienia. Nie pojmował miłości; ani tamten Sasuke, ani dzisiejszy, którego pamięć zaczynała powracać, jestestwo czyniło kroki ku przeszłości powoli, ale skutecznie. Odzyskał większość tego, kim był i tak bardzo czuł do siebie wstręt. Rodzice nigdy nie chcieli, by stał się złym człowiekiem. Był nawet gorszy od swojego brata. A mimo to nawrócił się, dzięki tym, których tak odtrącał. Starał się zrozumieć znaczenie miłości.

Wcześniej sądził, że Sakura przypominała mu jego matkę. Ciepłą, broniącą rodzinę za wszelką cenę, zakochaną po uszy w ojcu. Niemniej z czasem przekonał się, że była jak cichy anioł, szczegółowo analizujący każdy jego krok. Opiekowała się nim i kochała jak matka, ale miała w sobie też coś, co niegdyś uważał za irytujące. I chyba właśnie to, co i r y t u j ą c e, przyciągało go najbardziej.

Kochali się. Bardziej wolałby określenie współżyli, ale nie traktował jej przedmiotowo. Nawet nie chciał. Dlatego właśnie uznał, że słowo „kochać się" to dobre określenie, ale wpadłszy w zamyślenie, iż kochać zapomniał, znowu powracał do pierwszego.

Przypomniał sobie z ledwie widocznym uśmiechem wspomnienie sprzed kilku godzin, gdy Sakura była już na szczycie przyjemności i wyjąkała między pocałunkami te ciepłe dwa słowa, które sprawiły, że zamarł na długą chwilę. Oderwał się od niej i wpatrywał w zielone, zamglone, acz iskrzące tęczówki z nieodparcie chłodnym spojrzeniem. Nie planował tego, nie oczekiwał tak ciężkich wyznań, więc ową przyjemność przerwał, by wpatrywać się w kobietę leżącą pod nim, wijącą się przy każdym jego ruchu. Chciał zrozumieć, pojąć, ale nie miał zamiaru nikogo wystraszyć. Wymówił tylko cicho jej imię, stęknął i ponowił pieszczoty, doprowadzając ją do szaleństwa. Wtulił twarz w zagłębieniu jej szyi i oddał się przyjemności posiadania kobiety, która kochała — prawdziwie i szczerze.

On jednak nie odpowiedział, po wszystkim nie przestał całować tych ciepłych, mokrych warg. Chciał zagłuszyć poczucie winy, wmawiając sobie, że nie potrafił pokochać.

Ręcznik, który oplatał jego biodra, mógłby spaść w każdej chwili. Ledwo wyszedł spod prysznica, nawet nie osuszył mokrego ciała, słysząc nadchodzącą śnieżycę. Wpatrzył się więc w to okno, a później w nią, szukając odpowiedzi i sensu całego swojego życia. Pomyślał nawet, że może kiedyś — o ile to kiedyś kiedykolwiek nastąpi — powie jej, że i on kocha, dając uciechę i poczucie stabilizacji. Czy jednak na pewno to, co chciałby poczuć nie byłoby tylko zwykłym przybraniem kolejnej maski? Czy nie byłoby kolejną ucieczką w nieznane?

Szept szaleństwaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz