I: Czerwona kopertka

1.4K 111 69
                                    

Czternasty lutego. Dzień przez wielu uwielbiany i celebrowany soczystymi pocałunkami na środku korytarza – które, do cholery, były niesmaczne – a przez całą resztę opluwany – na przykład przeze mnie. Byłem na przedostatnim roku szkoły średniej i ostatnie, czego chciałem, to zawracania sobie głowy serduszkami, na których kryły się anonse. Chyba każdy zdążył przywyknąć, że Sebastian Bennett to aromantyczny koleś, który kulturalnie podziękuje ci za zauroczenie, ale nawet nie zechce bawić w odwzajemnianie. Nie, żebym był jakimś palantem. Po prostu miałem chyba awersję do miłości przez rodzinę. Jak nie babcia, która biła dziadka – raz gorącym czajnikiem – to rodzice, którzy mieli tak odmienne sposoby wychowawcze, że ciężko wyrosnąć przy tym na kogoś z sercem na dłoni. Swoje wolałem opakować w kolczugę i przebrnąć przez edukację.

Co też znowu nie oznacza, że stroniłem od seksu. W ciągu swojego nastoletniego życia zdążyłem posmakować wielu pokus, w tym także erotycznych. Z dziewczynami i chłopakami. Dzięki temu głównie upewniłem się, że kobiety to jeszcze większy problem niż facet. Tak więc byłem na paru randkach, przespałem się kilkukrotnie z innymi i wymieniłem płynami ustrojowymi. Ostatni mój związek skończył się w poprzedniej klasie, bo nie chciałem facetowi powiedzieć „kocham", a on na to liczył. Czułem, że to słowo waży tak z tonę, a żeby przejść przez gardło, to musiałbym mieć je jak słoń. Chyba nie wierzyłem w miłość, jeśli jednak ktoś inny wierzył, to chwała im. Kibicuję i takie tam. Ja zrobiłem sobie fajrant.

Między innymi dlatego wszyscy znajomi mówili do mnie „Basta!", co nie tylko było skróceniem mojego imienia, ale także pstryczkiem w nos, że powinienem przestać łamać ludziom serca. Lub po prostu przestać być aromantyczny, gdzie w tym drugim przypadku to klasyfikowało się jako tyciutki problemik. Miałem to w poważaniu. Nie musiałem biec za kimś z kwiatami, silić na romantyczne kolacje, skoro po prostu nie miałem na to wszystko ochoty, prawda? Niektórzy to rozumieli.

– Nie porzygaj się – mruknęła Sage, szturchając mnie łokciem, bo zapatrzyłem się na obmacujących się na środku korytarza pierwszoroczniaków. Gwoli ścisłości, każdy patrzył i szeptał.

– Jak ty zaczniesz się z Lukem tak całować, to wyjdę z tej szkoły i nie wrócę.

– Nie gróź, nie gróź – sarknęła. – Nic cię w ten szczególny dzień nie rusza? Nie jest ci smutno, że nikt cię nie kocha?

– Ałć – jęknął Jackson, podchodząc do nas wraz z Kurtem. – Ja go kocham, jak możesz tak mówić, zołzo?

– Jak możesz do kobiety mówić zołzo? – odpyskowała.

Zaczęli się bić słownie, co z Kurtem zignorowaliśmy i po prostu zbiliśmy piątki. Dzień jak co dzień. Byli kuzynostwem, o czym świadczył nie tylko ten sam czekoladowy odcień skóry, ale także akcent. Potrafili wykłócać się o najdrobniejsze pierdoły i to nawet z nauczycielem. Czasem ci czuli się niepotrzebni, gdy dyskusja na lekcji toczyła się sama między tą dwójką. Sage była bardziej opanowana od kuzyna, który tryskał ekstrawertyzmem na kilometr, średnio bywał na imprezie dwa razy w tygodniu – i dwa razy w tygodniu prosił o nocleg, bo schlał się jak świnia. Kurt uchodził za tego sportowego świra, który, ku zaskoczeniu stereotypów, pochłaniał książki jak mól. Potrafiliśmy więc nawijać o nich godzinami, ignorując pozostałą część naszej paczki. Nic nie mogliśmy poradzić na to, że obaj lubiliśmy Stephena Kinga. Cóż, między innymi.

Luke, który właśnie szedł do nas z młodszą siostrą Dan, prezentował się jako bóg seksu. I to nawet ja mogłem powiedzieć, bo romansowaliśmy przez okrągły tydzień, sypialiśmy ze sobą okrągły miesiąc, a wyszło z tego okrągłe nic. Nie licząc faktu, że Luke był strażnikiem osób queer na całym terenie szkoły, zawsze z siostrą jako pierwsi donosili radzie pedagogicznej o homofonicznych zachowaniach. Nic dziwnego, w końcu byli w komitecie uczniowskim. Teraz rozumiecie, kim był Luke?

Baza nie do zdobycia//bxb//✔Où les histoires vivent. Découvrez maintenant