Rozdział 10

851 77 13
                                    

Luca

Kiedy nadszedł weekend, wybiegłem z biura jako pierwszy. Zazwyczaj starałem się zapunktować, nie zostawiałem sobie żadnej pracy na poniedziałek, bo zwykle wtedy wcale nie miałem na nią ochoty, ale nie tym razem, Wyrzuciłem do kosza każdą wypracowaną zasadę z tego sztywnego rytmu dnia, który wypracowałem i poddałem się temu wręcz dziecinnemu entuzjazmowi. Cała ta radość odrobinę opadła, gdy zatrzasnąłem za sobą drzwi własnego mieszkania. Próbowałem spojrzeć na to miejsce oczami osoby postronnej, ale niestety ciężko mi było zgadywać, co przywodził na myśl ten wystrój.

Miałem co prawda osobną sypialnię, która była niewiele większa od samego łóżka, ale kuchnia, salon i jadalnia stanowiły już jedną nierozerwalną całość. Podobnie zresztą ciemny przedsionek, z którego można było dostać się łazienki i właśnie do sypialni. Na szczęście trzymałem porządek, więc nie musiałem wstydzić się za żaden bałagan. Jedynym newralgicznym punktem był kawowy stolik ze szklanym blatem, który przeklinałem od pierwszego dnia po zakupie. Wystarczyło położyć na nim kawę, albo w ogóle spojrzeć w jego stronę, żeby cała ta przeźroczysta powierzchnia pokryła się odciskami palców i plamami. A mogłem posłuchać mamy, kiedy odradzała mi tę wątpliwą ozdobę na fikuśnych metalowych nóżkach. Na dodatek na dole była półeczka, gdzie systematycznie dorzucałem stosy papierów pokrytych czerwonym markerem. No dobra, nadal mogło być gorzej. Kolejnym minusem było dość ciemne wnętrze, ale winę należało zwalić na specyfikę starego budownictwa, bo dosłownie naprzeciwko miałem identyczny ceglany budynek, który pewnie pamiętał czasy moich rodziców. Skrzypiące schody przeciwpożarowe robiły za prowizoryczny balkon, a sąsiedzi z mieszkania obok często lubili uprawiać seks, gdy pracowałem, ale przynajmniej miałem swój kąt. To była cena za życie z dala od rodziców. No, i za życie w Nowym Jorku, który był symbolem prestiżu, chociaż czasem łatwo było zapomnieć, czemu właściwie się nim stał.

Zerknąłem pospiesznie na zegarek i zmroziło mnie, gdy przeliczyłem czas. Zostało mi jakieś dwadzieścia wolnych minut, a nawet się nie łudziłem, że Greg był spóźnialski. Musiałem podkręcić tempo, bo inaczej wszystko zamieniłoby się w porażkę. A ja, cóż, nie lubiłem porażek.

Kiedy niezgrabnie przekładałem torta di noci upieczone przez moją babcię, jak na zawołanie, ta zaczęła do mnie dzwonić.

— Lucio, caro mio!

Zwykle spokojna staruszka krzyczała mi do ucha tak, że aż telefon się rozgrzał.

— Nonna, hej. Jeszcze raz dziękuję za ciasto, właśnie przekładam je na ten ozdobny talerz od ciebie.

— Oj wnusiu, to się nazywa patera — powiedziała z politowaniem, a jej śpiewny włoski akcent wziął górę. — Kamionkowa. Też sobie powinieneś taką kupić.

Rzuciłem okiem na ten uroczy stojak, pomalowany na beżowo ze złotymi wykończeniami. Okej, ta patera była ładna, ale gdy mieszkało się w kawalerce z dwoma szafkami kuchennymi na krzyż, trzeba było wybierać. Albo ekspres do kawy i najważniejsze rzeczy, albo takie ozdobne cuda, które przydawały się tylko przed randką.

Wybór był prosty.

Wolałem moje codzienne podwójne espresso.

— Może w przyszłym miesiącu — skłamałem.

A potem zakląłem, bo okruchy z ciasta posypały się gęsto na kuchenny blat. Na moment wyłączyłem się z rozmowy i zacząłem zgarniać wszystko jedną ręką na drugą.

— Czy ty mnie słyszysz?

— Co? Tak, tak! Słucham. Co tam?

— Och, pytałam, czy ta dziewczyna jest włoszką.

Jedno duże kłamstwo - O jeden #3Where stories live. Discover now