31. Gromowładny piwosz

209 14 0
                                    

Był dwudziesty czwarty grudnia, wybiła dwudziesta pierwsza. Parę dni temu, dwudziestego, była przeświadczona, że to był jej najbardziej szczęśliwy dzień w życiu, ale teraz wiedziała, że to ta doba nią była.
Po raz pierwszy była otoczona swoimi bliskimi, niezmąconym spokojem, i tak obezwładniającą ulgą, że sama nie mogła wierzyć swojemu szczęściu. W końcu, teraz tak naprawdę, poczuła, że ma swoje miejsce na Ziemi.
Opatuliła się szczelniej kurtką, poprawiła jej wysoki kołnierz. Zaczął padać śnieg, tym razem w postaci grubego, białego pierza, które coraz grubszą warstwą pokrywało ziemię i ścieżkę przed nią. Jedynie weranda wokół domu pozostała goła, osłoniona wystającym poza jej krawędź dachem.
Obłok pary uleciał z jej ust; zatrzęsła się nieznacznie, targana hulającym wiatrem i lżejszym już mrozem, ale nie chciała wracać do środka. Mimo tej wspaniałej atmosfery chciała przez moment odetchnąć orzeźwiającym, mroźnym powietrzem.
- Za dużo?
Odwróciła głowę w lewo, czując na łydkach powiew ciepłego powietrza z domu. Steve stanął obok niej, okręcając wokół szyi puchaty, beżowy szalik, podwędzony prawdopodobnie Nat. Zdążyła już zauważyć, że Rogers raczej nie lubił ubierać się ciepło.
- Co masz na myśli?
- Potrafią być przytłaczający. – uśmiechnął się, kiedy wybuch śmiechu z salonu dobiegł ich uszu.
- Zdążyłam przywyknąć. – odparła, ponownie wbijając wzrok w pola przed nią, teraz pokryte niezbitą ciemnością.
Stali tak przez moment, zupełnie nie wiedząc, co powiedzieć. Mimo, że już się widzieli w dniu, kiedy wróciła do Nowego Yorku, to od tamtego czasu nie zdążyli nawet zamienić ze sobą pojedynczego słowa. Belle próbowała nadrobić stracone zaległości i pochłonął ją szał świątecznych zakupów, a Steven w tym czasie doprowadzał z resztą jej dom do porządku.
Chciała się odezwać, jakoś to zacząć, ale nie miała pojęcia jak. Było tyle niedopowiedzianych słów między nimi, tyle jeszcze do wyjaśnienia... A ona całkowicie nie miała pojęcia, z której strony to ugryźć. Zachowywali się jak zauroczeni sobą nastolatkowie, którzy wiedzeni byli nieokiełznanym pożądaniem i brakiem doświadczenia.
- Jak się czujesz?
Spojrzała na niego, całkowicie zbita z tropu.
- A jak mam się czuć? – westchnęła, obejmując się rękoma. – Fizycznie dobrze, psychicznie... powiedzmy, że dobrze. – dodała, wbijając spojrzenie w swoje buty. – Pogubiłam się.
- Jeśli chcesz porozmawiać...
- Chcesz się przejść? – odparła, przerywając mu. – Nie chcę mieć publiki za plecami.

Ruszyli polną drogą, która była ledwo widoczna spod śniegu. Latarnie, które wyznaczały trasę wjazdową do jej domu oświetlały teraz las, nadając mu magiczny, świąteczny klimat. Dzięki gałęziom, które wisiały nad nimi, uniknęli w większym stopniu spadających, dużych płatów śniegu.
- Kiedy byliśmy u Helen, miałam chyba za dużo czasu na to, żeby pomyśleć. – zaczęła, kiedy weszli między drzewa. – Przez to co się stało w Genewie... Chyba zmieniły mi się priorytety. Mieliście rację, nie powinnam była tak karkołomnie tego załatwiać.
- Dzięki tobie nie doszło do tragedii. – szepnął, mając ogromną ochotę pogłaskać ją po twarzy. – Ja też nie powinienem tak cię ograniczać i tak się martwić. Pokazałaś, że możesz dać sobie radę.
- A może właśnie potrzebuję bata nad głową, wiesz? – odparła, wyłamując palce. – Kogoś, kto mnie powstrzyma, jak sama nie będę myśleć racjonalnie. Sama zauważyłam, że w pewnych momentach to adrenalina bierze nade mną górę.
- Jak nad większością z nas.
- Muszę ci coś powiedzieć. – wypaliła nagle.
Zatrzymała się w pół kroku, a Rogers stanął przed nią. Jej mina była smutna i przerażona jednocześnie.
- Podczas pogrzebu, jak mieliśmy już wychodzić... Widziałam pewną kobietę. – rzekła, przełykając głośno ślinę. – Stała pod tym wielkim dębem i... Była znajoma. Nie mogę rozgryźć, o co jej chodziło. I jeszcze sposób, w jaki się ze mną porozumiała...
- Co masz na myśli?
- Czytała mi w myślach i tak samo odpowiadała na moje pytania. – odparła, zagryzając wargę. – Nie oszalałam, prawda?
Steve przez moment trawił, to co powiedziała blondynka. Mruknął coś pod nosem, drapiąc się po głowie.
- Nie przeszło ci przez głowę, że wiesz... Mogła być, jak oni to nazwali? Eternals?
Przez moment nie wiedziała, co powiedzieć. Sekundę później zakryła usta, kiedy ją olśniło.
- Powiedziała mi, że była wiosną. – szepnęła. – Do tego opowieści mojego ojca, jego notatki, hasło do systemu.
- Nie sądzisz, że to mogła być twoja matka? Przecież sama mi mówiłaś, Persefona to bogini stworzenia i wiosny, tak?
- To mogła być Perse? – spojrzała na niego zagubiona, ale potem machnęła ręką, jakby chciała odgonić natrętną muchę. – Teraz już się nie dowiem. Przynajmniej wiem, że nie oszalałam.
- Jarvis mówił, że jej rasa może się komunikować za pomocą myśli, przez ten cały Uni-Mind. Może tak to zrobiła?
Skoro tak to przedstawiał... Może to ona pomogła jej wtedy w Genewie? Sama już nie wiedziała.
- Może. – wzruszyła ramionami, obejmując się jednocześnie. – Czas pokaże. O ile w ogóle ona będzie chciała mieć ze mną do czynienia.
Steven podszedł do niej i przytulił ją do siebie, opierając policzek na czubku jej głowy.
- Nie przejmuj się tym teraz. Są święta! Idealna okazja do upicia się ajerkoniakiem i napchaniem pierniczkami.
- O ile sama je upiekę. – westchnęła w jego kurtkę. – Ten wynalazek Jamesa, który leży na stole, wygląda bardziej jak brykiet, niż wypieki.
Stali tak jeszcze, ignorując przeszywający wiatr, który nagle się zerwał. Nie chciała wracać do środka, chciała jeszcze tu postać, w tej komfortowej ciszy, w jego objęciach, ignorując zupełnie otaczający ją świat. Tu było jej dobrze.
- Steve?
Musiała się go o to spytać. Ta kwestia męczyła ją już w Genewie, i jeszcze wcześniej w Shenley. To jak się zachowywali wtedy, jak byli sami... Mogła to zgonić, owszem, na fakt, że bali się, że nie przetrwają kolejnego dnia, ale teraz, kiedy wszystko już się w miarę uspokoiło, musiała wiedzieć, że te wszystkie słowa i obietnice nie były rzucone na wiatr.
- Tak?
- To wszystko, co się wydarzyło między nami... To co mi mówiłeś, to co mi obiecałeś... To nie było tylko pod wpływem chwili, prawda? – rzekła, unosząc głowę do góry. Na początku widziała w jego oczach jakiś smutek, potem uśmiechnął się lekko, niemal czule.
- Nigdy cię nie okłamałem. – odparł, chwytając jej opatuloną buzię w dłonie. – I nigdy tego nie zamierzam zrobić. – westchnął jednak zaraz i spojrzał w przestrzeń gdzieś za nią, zastanawiając się, jak ubrać w słowa to, co chciał powiedzieć. – Mimo tego, co się stało między nami, powinniśmy trochę zwolnić. Zacząć to tak, jak powinniśmy.
- Powoli?
Chrząknęła, czując nagle mały niepokój. Chciał się zdystansować?
- Pójdźmy na randkę, poznajmy się lepiej, porozmawiajmy o czymś lżejszym niż treningi i praca, co ty na to? – odparł, widząc jej lekkie przerażenie. Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło. – Nie odtrącam cię, nie panikuj. Chcę po prostu zrobić to tak, jak należy.
- Czyli pójść na kawę, do parku i dać buzi na do widzenia? – zapytała śmiejąc się, kiedy poczuła ulgę.
- Najpierw do kina, na lodowisko, potem na jarmark i dopiero możemy pójść na kawę.
- Zróbmy tak, że każdą randkę zorganizujemy w innym miejscu. Żeby rozciągnąć to w czasie.
- Jak dla mnie to cudowna opcja.
Uśmiechnęła się.
Jednak nie będzie tak źle.

Dwudziestego piątego wstała wcześnie rano, starając się nie obudzić śpiącej w jej łóżku Nat. Oboje z Rogersem doszli do wniosku, że okres nagłych i niespodziewanych pocałunków musiał się skończyć, a oni muszą się lepiej poznać i wytrzymać bez takiego kontaktu jeszcze rzez kilka tygodni, dopóki sytuacja faktycznie na nie pozwoli.
Miała zacząć przygotowywać obiad świąteczny, ale zauważyła już, że i bez tego się obędzie – w lodówce były już schłodzone dania, a indyk czekał w zlewie, rozmrażając się jeszcze.
- To co, kamrateria? Prezenty!
Głos Tony'ego wzmógł falę sfrustrowanych głosów, a potem szum i szelest odrzucanej na bok pościeli. Uniosła do ust kubek z parującą kawą, wypatrując całego stada zaspanych ludzi i oparła się o blat, wciskając dłoń pod pachę.
Po paru minutach towarzystwo zeszło, bardziej lub mniej przytomne, każdy w ciepłej piżamie. Steven podszedł do niej, z trudem otwierając jedno oko i sięgnął po kubek, mrucząc coś pod nosem o niewychowaniu i martwym milionerze.
Musiała przyznać, że pociągająco wyglądał w granatowej, luźnej koszulce, szarych dresach i bluzie, cały potargany od snu. Jedynie kapcie, za małe na niego, z różowym puszkiem na wierzchu, psuły efekt, nadając mu komiczny wygląd. Zaraz obok stanęła Natasha, opatulona szarym, pluszowym szlafrokiem, wyglądająca na równie niewyspaną.
Każdy brukowiec oddałby miliony, za choćby jedno zdjęcie Avengers w proszku.
Z rozbawieniem obserwowała Starka, który, jak małe, pocieszne dziecko, ruszył w kierunku ogromnych, wypchanych skarpet, zawieszonych nad kominkiem.
- To kto pierwszy?
Zaśmiała się, siadając na oparciu kanapy. Obserwowała, jak każdy po kolei odpakowuje podarki, czekając cierpliwe na to, aż ktoś poda jej skarpetę. Kiedy Tony wręczył jej pakunek, odstawiła kubek, od razu zabierając się za prezenty.
Pierwszą wyciągnęła książkę, ale nie byle jaką. Był to starodruk medyczny, oczywiście kopia, ale samo dzieło mogło liczyć kilkaset lat. Drugą rzeczą był kubek z napisem „Nasza cywilizacja wymarła, a tobie tylko dupy w głowie", który jednocześnie był cytatem z jej ulubionego, polskiego filmu. Pamiętała, że to Tony jej go pokazał, kiedy siedzieli we dwójkę w jego laboratorium i żarli bez opamiętania słodycze. Trzecią okazał się złoty, zabawkowy stetoskop, a czwartą koperta formatu A4, dość gruba.
- Co to? – spytała, wyciągając beżowy papier na wierzch. Tony i Pepper uśmiechnęli się do siebie, a reszta wymieniła porozumiewawcze spojrzenia.
- Otwórz i przeczytaj.
W rękach miała nic innego, jak coś w rodzaju potwierdzenia przynależności, oficjalnego, do grupy Avengers jako Dr. Higgs.
Teraz już prawnie miała swoją dysfunkcyjną rodzinkę, którą kochała do granic możliwości.

The Fifth Element || AVENGERS || 1Where stories live. Discover now