3. Rutynowa kontrola

733 36 2
                                    

Miała dzisiaj wyjątkowo dobry humor, kiedy wracała do domu. Wpadła po drodze na małe zakupy, kupując butelkę wina, którą zamierzała w spokoju wypić, zwłaszcza, że nastał weekend, a ordynator dał jej wolne do poniedziałku, w podzięce za opiekę nad tak ważnym pacjentem, jakim był Rogers. Z zadowoleniem i planami na leniwy wieczór i kolejny dzień, wjechała na osiemnaste piętro wieżowca, pod swoje mieszkanie.
Lubiła je, chyba jako jedyne w którym do tej pory zamieszkała. Miało dość prosty plan, zaraz od drzwi wejściowych ciągnął się korytarz na lewo, z którego szło się do dwóch sypialni i sporej łazienki, a na wprost znajdował się duży salon z kuchnią i jadalnią; to pomieszczenie lubiła najbardziej ze względu na ogromne szyby w oknach, które pozwalały jej oglądać całą, migoczącą nocą stolicę.
Na wycieraczce znalazła coś, co podwoiło jej uśmiech; maleńki, wręcz mikroskopijny bukiet fioletowych fiołków, do których dołączona była karteczka z numerem telefonu i literą S w lewym dolnym rogu. Wiedziała doskonale od kogo to i przez moment zaczęła się zastanawiać, jakim cudem on tu to przyniósł, ale zdała sobie sprawę, że Fury wie bardzo dużo, a kwiatki mógł przynieść chociażby Sam na prośbę Steven'a.
Czy aby kapitan nie był z tych nieśmiałych? Podsłuchała raz rozmowę rudej i Sama i dowiedziała się wielu ciekawych rzeczy. Gryzła się wtedy w język, ale nie mogła się oprzeć, żeby nie podsłuchiwać – to było jej największą zmorą, ciekawość. Wzruszyła ramionami. Nawet jeśli ktoś miał się tego dowiedzieć, to i tak by nie uwierzył, bo wszystkie historie brzmiałyby nieprawdopodobnie i abstrakcyjnie. Z resztą, o czym miała do niego napisać? Owszem, był przystojny i amerykański jak jasna cholera, ale... No właśnie, dla niej zawsze było jakieś ale.
Ale ona jest lekarzem z prosperującą karierą.
Ale ona jest po przejściach i nie chce żadnego związku.
Ale ona nie chce żadnych innych głębszych relacji.
Ale ona była, jest i będzie, po prostu skrzywdzona.
Wydawało jej się to zabawnym żartem, była również spokojna, że Steven do niej pierwszy się nie odezwie, z prostego względu – sama nie dała mu swojego numeru. Odzwyczaiła się od takiego postępowania po pewnym małym incydencie, który skończył się dla pacjenta zakazem zbliżania do niej, więc praktykowała kontakt mailowy. Z drugiej strony kusiło ją strasznie, żeby upewnić się, czy to on, a nie jakiś podszywający się gnojek.
Och, uspokój się, pewnie chciał tylko ci jeszcze raz podziękować i zaprosić na kawę! Tylko na kawę! No, może też na pączka.
Jakiś głos w jej głowie wrzasnął, że jedynym pączusiem z lukrowaną polewą, takim, jakie sprzedawali w Dunkin Donuts, był on, i tylko on nadawał się do schrupania, żaden inny!
Wywróciła oczami i wybałuszyła je, zła na siebie, że po tylu latach nie mogła opanować krnąbrnych myśli. Do cholery, to tylko facet!
I to jaki facet...
Belle, do cholery, ogarnij się!
Nagła wibracja telefonu przerwała jej samosąd. Wyświetlająca się na ekranie wiadomość od nieznanego numeru nie mówiła wiele, ale ona doskonale wiedziała skąd jest i do kogo została wysłana.
- Jeszcze raz dziękuję za ratunek i opiekę, Pani doktor.
Skąd miał ten zasrany numer?!
Nagły dreszcz niepokoju zawiązał jej żołądek na supeł.
Dała mu starą wizytówkę...

Miała głupie wrażenie, że wtorek zwalił jej się na głowę jak stary, betonowy strop. Wstała za wcześnie, lało za mocno, a kawa była wyjątkowo gorzka mimo cukru. Wszystko ją drażniło, z nikim nie chciała się widzieć, ale wiedziała, że jeśli nie pojawi się w pracy, to jej zetną łeb przy samych pośladkach za zaniedbanie obowiązków.
W środę i czwartek sytuacja się powtórzyła, za to w piątek czuła, jakby wszystkie emocje z niej uleciały i nic nie mogło już zaburzyć rytmu jej dnia.
Dzisiaj mogła pozwolić sobie na bardziej elegancki strój, przez plan dnia. Miała dyżur w przychodni przyszpitalnej i przyjmowała wszystkich powypadkowych pacjentów na kontrole,
nie musząc stawiać się na operacje w sąsiednim budynku. Kiedy jeden z pacjentów wyszedł, wychyliła głowę za drzwi i przywołała kolejnego. Z siedzenia wstała kobieta, może w jej wieku, prowadząc za dłoń małego chłopca, który miał rękę po pachę w gipsie.
- Proszę usiąść. – wskazała na siedzenia przed biurkiem, sama przeglądając karty rozłożone na blacie. – Nazwisko?
- Bart, pani doktor.
- Robert?
- Tak.
Wyciągnęła teczkę, siadając.
- Złamanie kości promieniowej z przemieszczeniem kości łokciowej. Dzisiaj mija miesiąc od założenia gipsu, tak?
- Zgadza się.
- Czyli co, dzisiaj będziesz mógł się już normalnie wyspać, cieszysz się? – spojrzała na dziecko z uśmiechem, ale zamiast usłyszeć radosną odpowiedź, dostrzegła w oczach chłopca łzy. – Co się dzieje?
- Mały boi się zdjęcia gipsu. – matka uśmiechnęła się lekko, masując synka po plecach. – Ma starszego brata, a wie pani jak to jest z rodzeństwem, lubią się nawzajem straszyć.
Belle wstała z fotela i podeszła do małego, kucając przy nim.
- Jak pójdziesz do innego pokoju, w którym będą ci to zdejmować, pan technik najpierw narysuje dwie linie, jedną na górze, drugą na dole, żeby wiedzieć gdzie ciąć.
- Ale nie zrobi mi krzywdy, prawda?
- Skądże, do tego nie możemy dopuścić. – uśmiechnęła się. – Potem włoży w twoje usztywnienie specjalne paski z plastiku, żeby właśnie tego uniknąć. Spójrz, widzisz? Między gipsem a twoją skórą jest jeszcze wata. Technicy wiedzą, co robią, nie musisz się obawiać, że poleci ci krew. Nigdy nam się to jeszcze nie zdarzyło i raczej nie zdarzy. Ale najpierw musisz mi powiedzieć, czy cokolwiek cię jeszcze boli.
- Nie. – zaszlochał, wycierając drugą ręką zabłąkaną łzę. – Na pewno nie poleci mi krew?
- Na pewno. – zachichotała, głaszcząc go po głowie. – Jeśli chcesz, mogę pójść z wami na zdjęcie. Będę pilnować, żeby pan technik nie zrobił ci krzywdy.
Chłopczyk pokiwał głową i dopiero wtedy się lekko uśmiechnął.
- To niema na co czekać, zapraszam do pomieszczenia naprzeciwko.
Kiedy wyszli razem na korytarz, szmer zebranych oczekujących wydał jej się podejrzany. Mały stanął w miejscu i wybałuszył oczy, a ona powiodła za jego wzrokiem.
- Kapitan Ameryka!
Faktycznie, na końcu korytarza stał Steven Rogers i sprawdzał coś w swoim telefonie, zupełnie ignorując fakt, że wywołał wokół siebie małe zamieszanie.
- Nie powinniśmy mu przeszkadzać, on też pewnie przyszedł do lekarza.
- Ale super bohater jak on nigdy nie jest ranny! Też chciałbym być jak on!
- To znaczy?
- Silny. I nie chciałbym się bać niczego.
- Strach to coś, co towarzyszy nam zawsze. Kapitan też jest człowiekiem i uwierz mi, on też ma rzeczy, które wywołują u niego przerażenie. – odparła, przepuszczając ich przodem. – tobie wydaje się, że się nie boi, ale to nie prawda. Po prostu ma sposób, żeby sobie z tym poradzić i nie dać przerażeniu sobą zawładnąć.
- Czyli jak nie będę płakał przy zdejmowaniu gipsu, to będę jak on?
- Tak. – odparła, sadzając go na kozetce. Dwóch techników zaczęło już przygotowywać sprzęt do pracy.
O dziwo chłopiec z wielkim spokojem obserwował co robią, dopiero po narysowaniu linii na usztywnieniu pobladł, czując zimny plastik w gipsie.
- Wszystko będzie dobrze. – Belle złapała chłopca za zdrową rękę, a jego matka złapała go za plecy. – Nie jesteś tu sam, nic ci nie będzie. Jeśli chcesz, to zamknij oczy.
Cała procedura zajęła kilka minut, Mały Bob uchylił nawet powieki pod sam koniec. Belle wzięła jeszcze z szafki materiałowy temblak z regulowanym ramieniem i założyła go na jego rękę.
- To po to, żebyś przez kilka kolejnych dni nie zrobił sobie krzywdy. Twoja ręka jest jeszcze słaba, bo nie używałeś jej przez długi czas. – rzekła do chłopca, a potem spojrzała na matkę, kiedy powrócili do gabinetu. – Proszę go obserwować. Za kilka dni może już zacząć chodzić na rehabilitację, żeby uniknąć zbyt szybkiego przeciążenia kości i ręki. W razie czego proszę mu dawać niskie dawki paracetamolu.
- Dziękuję, pani doktor. – kobieta się uśmiechnęła i opuściła pomieszczenie, ponaglając chłopca, który dostał jeszcze cytrynowego lizaka i naklejkę „dzielny pacjent". Z uśmiechem odmachała mu, kiedy drzwi zdążyły się już za nim zamknąć.
Zrobiła porządek w kartach i według kolejki kolejny był nie kto inny, jak kapitan Rogers. Ponownie otworzyła drzwi i przywołała go.
Wszedł do środka, łapiąc się za nadgarstki. Atmosfera była nie wiedzieć czemu nieco gęsta, ale ona zaraz ją rozluźniła, patrząc na niego.
- I jak się pan czuje?
- Muszę powiedzieć, że zaskakująco dobrze.
- Biorąc pod uwagę, że ma pan w swoim DNA super serum, nie dziwi mnie to. – odparła, zakładając rękawiczki. – Proszę się rozebrać od pasa w górę i położyć na kozetce. Czy coś pana niepokoiło od wyjścia ze szpitala? Jakieś bóle?
- Czasami kłuło mnie na wysokości żołądka, ale leki wystarczyły, żeby to zniknęło.
Kiedy próbowała zachować kamienną twarz, widząc jego mięśnie, dostrzegła, że coś jest nie tak z jego świeżo zrośniętą raną.
- Nosił pan opatrunek?
- Zdjąłem plastry zgodnie z pani sugestiami.
- To prawdopodobnie osocze. – odparła, starając się ich nie zedrzeć. – Mimo, że pana ciało regeneruje się bardzo szybko, dalej radzę uważać. Poza tym nie widzę żadnych innych przeciwwskazań do powrotu do pracy. Niech pan da sobie jeszcze czas do końca tygodnia i uważa na brzuch.
- Nie wiem, jak się pani odwdzięczę.
- Nie musi pan. Wystarczającą podzięką jest pan, dbający o siebie i powracający do stanu używalności. – odparła, uśmiechając się do niego. – Gdyby widział pan, że coś się jeszcze sączy, niech pan to przemyje czymś do dezynfekcji skóry. W aptece mają szeroki wybór różnych produktów, polecam srebro koloidalne.
- Wedle rozkazu.
- Za tydzień proszę się jeszcze pokazać, wykonamy tomograf całego ciała, żeby sprawdzić, czy na pewno wszystko poszło dobrze. – dodała. – Dobrze, proszę się ubrać.
Wstała i odwróciła się do biurka, zdejmując rękawiczki. Cały ten czas, kiedy wpisywała dane do karty, czuła na karku jego spojrzenie, niemal wypalające jej dziurę w skórze.
Co się z nią działo?
Przez całe 27 lat swojego życia nie spotkała na swojej drodze faceta, który w tak dużym stopniu by sprawił, że traciła przy nim czujność. Przez te lata w wojsku, czy szkole medycznej, nigdy. Przewijali się przez jej życie przez tyle lat, od wczesnej młodości, kiedy zaczęła dorastać, aż do teraz, kiedy miała posadę jednego z najlepszych chirurgów w mieście.
- Skoro jest pani taka uparta, to może chociaż da się pani zaprosić na zwykłą kawę? Z tego co wiem, w kafejkach nie organizują kolacji przy świecach i nie rozwijają czerwonego dywanu.
Prychnęła śmiechem, kiedy go usłyszała. Rogers był w istocie nieustępliwy, skoro nie dawał za wygraną. Wypisała kilka recept na kolejne leki przeciwbólowe.
- Jest pan moim pacjentem, kapitanie. Muszę odmówić. – odparła, odwracając się w jego stronę. Oparła się o biurko jedną ręką, a drugą podparła pod bok.
- Zapytam więc jeszcze raz, jak tylko skończy pani moje leczenie. – rzekł, uśmiechając się.
- Uparty z pana żołnierz, kapitanie.
- Gdyby nie to, dalej leżałbym w lodzie. – uśmiechnął się szerzej, ukazując śnieżnobiały, amerykański uśmiech. – Do następnego.
- Recepty! – pomachała kilkoma kartkami, a on zawrócił, zabierając je. Pożegnał ją jeszcze raz, jeszcze szerszym uśmiechem i wyszedł.
Jej wewnętrzna nastolatka dała upust emocjom i z jej ust wydobył się pisk. Dziewczynom w dyżurce opadną kopary, jak im powie!

***
I mamy 3! Jak się wam podoba flirtujący Steve?
Staram się nie spieszyć z rozwojem akcji, ale sama się nie mogę doczekać, aż się rozwinie ona w pełni.
Jeśli wam się podobało, lub macie jakieś sugestie, zapraszam do komentowania!

The Fifth Element || AVENGERS || 1Where stories live. Discover now