12. Resuscytacja

458 22 2
                                    

Godzinę później miała istne deja vu. Znowu była połatana, znowu żarła fastfood, z tą różnicą, że teraz obok niej siedział grecki bóg, Kapitan Ameryka, Steve Rogers, lukrowany pączuś, niepotrzebne skreślić. Dzieliło ich co prawda jakieś pół metra, ale zawsze.
Parsknęła śmiechem, kiedy na ekranie dwóch aktorów zaczęło się kłócić.
- Który raz to oglądasz?
- Nie mam pojęcia. „Przyjaciół" pierwszy raz zobaczyłam w liceum, od tamtej pory do nich wracam jak mam zły humor. – odparła, biorąc frytkę do ust. – Ty nie masz takiego filmu? Albo serialu?
- Jakoś nie miałem głowy, żeby do tego przysiąść. – rzekł, przenosząc na nią spojrzenie. Westchnęła.
- Przysuń się bliżej, chcę się oprzeć. – rzekła bez ogródek, czując postępujący dyskomfort. Rogers podparł się na rękach i lekko uniósł, przyklejając do jej boku.
- Mówił ci ktoś już, że jesteś bardzo wygodny? – spytała, kładąc głowę na jego ramieniu.
- Może jedna. – parsknął śmiechem.
- Jaki ty jesteś cieplutki, Rogers.
- Zimno ci?
- Może trochę.
Rozejrzał się, ale nie dostrzegł w pobliżu żadnego okrycia. Zawahał się przez moment, a potem zaczął zdejmować z siebie bluzę. Pomógł jej ją założyć, powstrzymując się od prychnięcia śmiechem. Wyglądała uroczo w za dużym ubraniu i szczerze mówiąc, taki nieporadny widok go rozczulił.
- Nie dasz rady sobie tego zaleczyć? – spytał, wskazując na jej żebra. Chrząknęła, krzywiąc się nieco.
- Najpierw muszę nabrać trochę siły, żeby zabrać się za pobór materii. Nie uzdrowię się na zawołanie, przez co, niestety, nie jestem nieśmiertelna. – prychnęła. – Rana jest na tyle poważna, że muszę dać sobie chwilę. Jutro będę jak nowa. Albo wieczorem, jak mi się uda.
Upewnił się, że jest wygodnie, i sam się oparł o łóżko.
- Steve?
- Hmm?
- Co ja mam takiego w sobie, że cały czas za mną tak biegasz?
Zaskoczyła go tym pytaniem, nie mógł zaprzeczyć. Może dlatego, że sam nie wiedział? Miała to coś, co go do niej przyciągało. Nie potrafił jednak do końca określić co to było. Może to, że chciała być bohaterem, chociaż nie do końca jej wychodziło? Może to ta upartość, przez którą jeszcze żyła? Albo to, że nigdy nie zwracała uwagi na siebie, tylko myślała o nich. O nim.A może to wszystko razem?
- Nie wiem. – odparł szczerze, łapiąc ją za dłoń. – Jak ci powiem, że masz coś w sobie, to ci wystarczy?
- Powiedzmy. – rzekła cicho, patrząc jak jego palce po raz kolejny obracają jedne z pierścionków na jej palcach. – Chociaż mógłbyś się bardziej wysilić.
- Nie jestem typem romantyka, nie oczekuj ode mnie przesłodzonych peanów.
- Pragmatyczny i zasadniczy jak zawsze. – zachichotała, patrząc na ekran. W tym samym momencie Joey i Rachel zaczęli się całować na ekranie i przyłapał ich niewiedzący o niczym Ross. Uśmiechnęła się smutno, obserwując tą scenę.
- Może dlatego, że próbujesz wszystko naprawić, bo chcesz, a nie musisz. – rzekł nagle, zbijając ją z tropu. – A może dlatego, że masz twarzyczkę aniołka i mam głupie uczucie, że muszę cię ochronić przed całym światem. Jak by to powiedział Sam, dostałem piorunem w łeb i nie ma dla mnie żadnego ratunku.
Roześmiała się, klepiąc go po ramieniu.
- Nie wiedziałam, że potrafię zawrócić w głowie samemu Kapitanowi Ameryce.
- Po prostu zjadłoby mnie sumienie, gdybym stracił takiego przyjaciela jak ty, Belle.
Przyjaciela...?
Oparła się wygodniej, wlepiając wzrok w telewizor, jednak nie słuchała dialogu. Nie była ślepa, wiedziała, że coś jest na rzeczy. Żaden facet nie zachowywałby się tak jak Rogers, gdyby faktycznie nic nie znaczyła. Spędzali razem czas praktycznie codziennie od trzech miesięcy, on nie spuszczał z niej wzroku nawet na chwilę, ale wątpiła w to, że w tak krótkim czasie mógł się do niej aż tak znacząco przywiązać. Zdawała sobie sprawę, że dla niego było to zupełnie nowe doświadczenie, taka znajomość. Wiedziała, że wcześniej stracił nie jedną bliską mu osobę; może dlatego się tak zachowywał? Podejrzewała, że Rogers szybko się przywiązuje, chociaż tego nigdy nie okazywał wprost. Z drugiej strony nie dziwiła mu się wcale – prawie umarła mu na rękach tamtego dnia. To mogło odcisnąć na psychice potężny, niezakrywalny ślad.
No tak, była jego przyjaciółką, bo zdała sobie nagle sprawę, że jej dni nie wyglądałyby już tak samo, ani bez niego, ani kogokolwiek w tej wieży. Naprawdę była im wdzięczna, że ją przygarnęli, chociaż wynikało to z rozkazu. Zaczynali być dla niej rodziną, której od dawna nie miała. Tony był jak pieprznięty braciszek, Nat jak zwariowana siostra, Fury jak surowy ojciec, którego mimo wszystko szanowała, chociaż kłamał. Bruce był tą osobą, z którą nie nawiązała zbytniego kontaktu, ale czuła się dobrze w jego towarzystwie, podobnie przy Samie i Clincie. A Rogers był jedną wielką zagadką, której bała się rozwiązać.
Byli przyjaciółmi. I rodziną.
Jak na zawołanie, Steve przełożył swoją rękę za nią, przytulając do swojego boku. Jak miała to traktować? Jako przyjacielską pomoc?
Złapała za rąbek kołdry, podciągając ją na wysokość klatki piersiowej. Poczuła jak senność zaczyna w nią powoli uderzać, a zmęczone ciało powoli rozluźniać, jakimś cudem ignorując ból pod jej żebrami.
Jego ręka zaczęła pocierać jej ramię w uspokajającym geście.
- Odpocznij. – jego szept ledwo do niej dotarł. Faktycznie, czuła to zmęczenie i niedospaną noc. Zasłużyła na małą drzemkę, oj tak.
Poczuła tylko, jak sięga po pilot i wyłącza telewizor. Powiedział coś do Jarvisa, a pokój zaczął powoli tonąć w ciemności.
Wyglądała tak niewinnie, tak spokojnie. Jej głowa po paru minutach oparła się o jego bark, a oddech uspokoił, świadcząc o tym, że zapadła już w sen. Tak, żeby się nie obudziła, objął ją i zsunął niżej. Poruszyła się niespokojnie i wtuliła nieświadomie głową w jego pierś, wzdychając po chwili. Podłożył sobie pod głowę dodatkową poduszkę i wtedy zobaczył, jak marszczy brwi. Chyba coś jej się śniło.
- Co ja z tobą zrobię? – szepnął, przesuwając kciukiem po jej policzku. Nie powinien tutaj być, nie powinien tak za nią biegać. Nie powinien się tak szybko przywiązać. Nie powinien jej dotykać.
Nawet przy Peggy nie był taki...wylewny. Nie łapał jej dłoni za każdym możliwym razem, nie patrzył na jej twarz kiedy tylko miał sposobność, a wiedział, że nie zwraca na niego uwagi. Znał Belle za krótko, nic o niej praktycznie nie wiedział, znał tylko szczegóły z jej katastrofalnej misji na Florydzie.
Tylko jak miał się oprzeć, wiedząc jak delikatne są te małe palce, jak uroczy jest jej szeroki, wesoły uśmiech, jak bardzo błyszczą jej oczy, kiedy o czymś opowiada z pasją? Jak miał się obronić przed nią całą?
Nie rozumiał za grosz, co się właśnie działo. Dla żadnej tak nie wpadł. Za żadną by nie wodził wzrokiem, ani nie chłonął jej każdego słowa. Za każdym razem, kiedy do niego mówiła, zamykał się w szczelnej bańce i wpatrywał jak w ikonę.
Nie potrafił przestać.
Wiedział, jak to się skończy. Był pewien, że nadejdzie ten dzień, w którym w końcu ona odejdzie, a wszystko skończy się tak samo, jak za każdym razem. Nie usłyszy jej głosu, tak jak usłyszał Peggy. Nie wyciągnie ręki, by ją złapać, tak jak próbował uratować Bucky'ego. Ona zniknie, a z nią jego ostatki serca, które jeszcze jakimś cudem zostały.
- Jesteś moim przekleństwem. – znowu wyszeptał do siebie, przewracając się na bok. Teraz widział dokładnie jej twarz, która śniła mu się za często. Nie była śliczna, nie była idealna, ale była piękna. Okrągła, z lekko spiczastym podbródkiem. Otoczona burzą krótkich, kręcących się lekko, słonecznych blond włosów, z ogromnymi oczami, okolonymi długimi, prostymi rzęsami. Z kilkoma jasnymi piegami, które przykrywała makijażem, chociaż nie powinna. Z ustami w kolorze jasnego różu, które były dla niego zakazanym owocem. Z prostym małym nosem, którego czubek chciał całować za każdym razem.
Położyła mu dłoń na klatce piersiowej, oddychając głęboko. Żeby nie popełnić błędu, którego żałowałby potem do końca życia, złapał za te palce i je ucałował, wiedząc, że pozostanie to jego najskrytszym sekretem. Nie mogła wiedzieć, że powoli wpadał w tą sieć, z której nie było i nie będzie już wyjścia. Ten pocałunek będzie pierwszym, którym ją obdarował. I ostatnim.
Poruszyła się, z jej ust wydobył się niezrozumiały zlepek głosek. Objął ją obiema rękami, przytulając do siebie mocniej. Tak mógłby zasypiać i się budzić, z nią. I tylko z nią.
Przelotnie zerknął na zegar na ścianie za nią, zupełnie tracąc poczucie czasu. Minęło nieco ponad czterdzieści minut, odkąd zasnęła, ale nie miał serca jej budzić. Nie chciał tego przerywać, bo wiedział, że już więcej się to nie wydarzy.
Nie dopuści do tego, nie mógł jej zranić. Nie jej kolejnej.
Obudziła się, czując jak robi się jej gorąco. Coś mocno obejmowało ją w ramionach, kołdra przylegała do jej pleców jak kokon, ale to od przodu czuła to ciepło, które ją obudziło.
Niemrawo otworzyła oczy, widząc przed sobą coś, czego się nie spodziewała zobaczyć.
- Steve...?
Coś ją podkusiło i wyplątała rękę spomiędzy nich. Przesunęła palcami po jego szczęce, potem po pokrytym króciutką szczeciną policzku. Spał spokojnie, ale poruszył się nieznacznie, pod wpływem jej dotyku.
Mógłbyś być mój.
Chciałabym, żebyś był mój.
Chciałabym być twoja.
Tylko twoja.
Miał takie długie rzęsy. Pasowały mu, chociaż nieco burzyły wizerunek twardego mężczyzny. I te usta. Kiedy ich dotknęła, poczuła w palcach ekscytujące mrowienie, które zaczęło się przemieniać w coś mroczniejszego. Były miękkie, lekko rozchylone. Idealne do pocałunku.
Przesunęła kciukiem po jego dolnej wardze, walcząc sama ze sobą. Poczuje? Nawet jeśli, trudno. Powie, że przez ranę przestała nad sobą panować.
- Ładnie to tak?
- Och.
Poruszył się, mrucząc coś pod nosem. Przetarł ręką twarz i wypuścił głośno powietrze, przenosząc na nią zaspane spojrzenie.
- Która godzina?
- Nie mam pojęcia. – odparła, przyłapując się na bezczelnym gapieniu na niego. Uśmiechnęła się, kiedy sam na nią spojrzał. – Dobrze się spało?
- Może być. Strasznie chrapiesz. – burknął, przewracając się na plecy.
- Ja nie narzekam. Jesteś tak ciepły, mięciutki i duży, że mógłbyś robić za wypoczynek. – prychnęła, nie mając zamiaru ruszać głowy z jego piersi. Poczuła, jak jego tułów zaczyna drżeć od tłumionego śmiechu.
- Pospaliśmy. – podsumował, patrząc na zegar. – Jest siedemnasta.
- Tylko trzy godziny. – wymruczała, moszcząc się wygodnie. – Jeszcze godzina i mogłabym iść na trening.
- To opcja odpada. – odparł, mimowolnie bawiąc się kosmykiem jej włosów, który odstawał nad jej uchem. – Wystarczy ci wrażeń na dzisiaj.
- Yhym. – wymruczała, czując jak znowu ogarnia ją senność. – Nie wiem czy wypali.
- Bo?
- Która kobieta nie byłaby rozmarzona, jeśli sam Kapitan Ameryka by ją do siebie tak przytulał?
- Grabisz sobie, O'Shea.
Przewrócił się na bok, odwracając znowu w jej kierunku. Wodził dłońmi po jej plecach, zamknąwszy oczy. Oparła policzek na jego piersi i zaczęła zataczać kółeczka na jego niebieskiej koszulce, skupiając na tym całą swoją uwagę. Czy tak właśnie zachowywali się przyjaciele? Mogła to tłumaczyć tym, że zarówno ona, jak i on potrzebowali po prostu dotyku. Nie całowali się, nie migdalili. Po prostu przytulali. Po przyjacielsku.
Ale co mogła poradzić, że przy nikim nie czuła się tak bezpieczna? Po raz pierwszy jej głowy nie zalewały myśli, co by było gdyby. Nie musiała się martwić, że ktoś zginie. Chociaż raz.
- Jak myślisz? Ile im zajmie zorganizowanie nam wesela, podróży poślubnej i małego pępkowego? – rzuciła w przestrzeń. Zaśmiał się, otwierając oczy.
- Biorąc pod uwagę zapał Tony'ego i Pepper, pewnie już czekają na bilety na samolot, potwierdzenia rezerwacji i rachunki.
- Myślisz, że Banner konstruuje już elektroniczną nianię? – rzuciła, chichocząc.
- Mało tego, skręcił już tą brzdąkającą zabawkę nad łóżeczko.
- Musimy wybrać jakiś dom, nie będziemy tu wychowywać naszych dzieci.
- Podejrzewam, że nie będzie możliwe założyć zabezpieczeń na szafki Starka.
- Żartujesz sobie? Zaraz któreś wybiłoby sobie zęby. Nie ma takiej opcji.
- Na pewno gotowy dom? Boję się, że nie znajdziemy nic odpowiedniego.
- To działkę. Na Staten Island są dość tanie, a jest tam ładnie.
- Piętrowy?
- Parterowy.
- Z dużymi oknami.
- Chyba cię głowa boli, nie chcę, żeby sąsiad zaglądał mi do łazienki.
- Modernistyczny?
- Kolonialny.
- Z białymi drzwiami.
- Brązowymi. Elewacja na niebiesko i biało.
- Koniecznie musi być tam drzewo. Powieszę huśtawkę.
- I altana, żeby można było robić grilla na świeżym powietrzu.
- Z basenem?
- Nie za dużym. Za to kuchnia może być jak największa.
- Będziesz gotować obiadki?
- Owszem. I dokarmiać wszystkie dzieciaki, które siedzą teraz w salonie.
- Pies?
- Dwa psy. Któreś dziecko będzie mieć rybki albo chomika.
- A ja będę ich uczyć jeździć na rowerze, przed domem musi być sporo miejsca.
- I garaż na minivana, żebym mogła was wszystkich wozić.
Ucichli na moment, dusząc w sobie ostatki śmiechu.
- A propos obiadku. – zaczął, odchylając się, żeby na nią spojrzeć. – Nie jesteś głodna?
- Zeżarłam burgera, dwie porcje frytek i pączka przed trzema godzinami. Jak myślisz? – odparła, zadzierając głowę do góry. Podłożyła sobie rękę pod policzek, żeby było jej wygodniej. Westchnął, badając spojrzeniem jej twarz, a potem zacisnął szczękę.
- Pożałuję tego.
Wiedziała o czym myśli. O tym samym co ona.
- Nie przekonasz się, póki tego nie zrobisz. – szepnęła. – Nikt nie patrzy. Nikogo oprócz nas tutaj nie ma.
Udawała spokojną, ale serce chciało jej się wybić na zewnątrz.
- Co ty ze mną robisz, Bellie? – rzekł cicho, kładąc na jej policzku swoją dłoń. Bała się odezwać, bo wiedziała, że jeśli to zrobi, rozpłacze się. Nie ze smutku, ale z tych wszystkich emocji, których nigdy w życiu nie doświadczyła, a buzowały w jej głowie jak gejzer. Przygotowywała się na to, ale marnie to widziała.
Wszystkie jej nadzieje na zachowanie spokoju umarły w momencie, kiedy uniósł się na łokciu, przygniatając ją lekko do łóżka, a potem powoli, bardzo, bardzo powoli, pochylił się, składając na jej ustach pocałunek.
Motyle, pierdolone motyle. Wszędzie motyle.
Nie chciał jej wystraszyć. Nie chciał wystraszyć samego siebie. Ekscytacja chciała rozsadzić mu płuca, podobnie jak ciepło, które zakotłowały się w miejscu serca. Myślał, że to będzie niewinny czuły gest, ale kiedy Belle uniosła ręce w górę i złapała go za kark, wiedział już, że przepadł bezpowrotnie. Należał do niej. Całkowicie.
Oderwali się od siebie, oszołomieni tym, co właśnie się stało.
- To było jednorazowe. – wypluł z siebie, dysząc lekko.
- Oczywiście.
- I po przyjacielsku.- To z troski. Wiesz, gdybym straciła oddech.- Jak to się nazywa? RKO?
- Albo BLS. – wyrzuciła z siebie. Dalej wpatrywali się w siebie, nie wiedząc co zrobić, aż w końcu blondynka prychnęła śmiechem.
- Spłoniemy w piekle.
- Mają dla nas już kocioł.
Zaśmiali się razem, zdając sobie dopiero teraz sprawę, co się stało. Usiadł, ciągnąc ją za sobą. Oparła się głową o jego klatkę piersiową.
- Co z nami będzie?
- Nie wiem. – odparł, otaczając ją ramionami. – Ale chyba gorzej już być nie może.
- Może, jeśli nie pójdziesz ze mną do ambulatorium. Muszę opatrzeć ranę. – skrzywiła się, odsuwając nieco od mężczyzny. – A potem nie pogardziłabym herbatą.
- Co ty masz z tą lurą?

***
Zapraszam!

The Fifth Element || AVENGERS || 1Where stories live. Discover now