25. Red Viper

209 12 0
                                    

Wieczorem, kiedy zaczęły się stroić z Nat, Belle omal nie ryknęła śmiechem, kiedy do salonu wszedł Wilson, ubrany w dwuczęściowy komplet, który w zamyśle miał być zamiennikiem dla garnituru. Marynarka – płaszcz sięgała mu do połowy ud, nie miała klap, tylko zabudowaną stójkę. Spodnie, kończące się równo z kostkami, były na dole wywinięte z geometryczną precyzją, a całość wieńczył złoty łańcuch z grubymi ogniwami. Wszystko wyglądałoby raczej standardowo, gdyby nie złoty smok, który owijał ubiór, podkreślając butelkową zieleń pod spodem. Na nosie miał okulary, które były bardzo charakterystyczne dla Starka – duże, markowe, z kolorowanymi szkłami.
Mężczyzna, widząc ich miny, westchnął ciężko, ale rozłożył ręce i obrócił się powoli, stukając o parkiet czarnymi, eleganckimi butami od Christiana Loubotina.
- I jak?
- Wyglądasz jak alfons. – prychnęły jednocześnie, zanosząc się śmiechem. Przedrzeźnił ich, robiąc komiczne wręcz miny; skrzyżował ramiona na piersi.
- Porozmawiamy, jak wy się ubierzecie. W końcu alfons musi mieć swoje dziw...
- Co musi mieć? – usłyszeli za nim, od razu przenosząc tam wzrok. Steven stał w wejściu, opierając się o framugę. – Bo nie dosłyszałem.
- Nie dziwota, twój wiek zobowiązuje. – odparła blondynka wstając z kanapy. Poprawiła szlafrok, chcąc wyjść, jednak Rogers złapał ją za łokieć.
- Dalej myślę, że to nie jest dobry pomysł.
- Nie mamy innego wyjścia. Chyba, że sam chcesz się przebrać w sukienkę, którą mam w pokoju. – odparła, wyplątując delikatnie rękę z jego uścisku. Skierowała się na górę, a potem weszła do sypialni. Miała już zrzucić z siebie szlafrok, ale usłyszała, jak Rogers podąża do pokoju, a potem siada na łóżku przed nią, tuż obok jej czerwonej sukienki z pęknięciem na udzie.
- Coś się dzieje, prawda? – spytała, przesuwając ręką po jego policzku, a potem podniosła w górę jego twarz, łapiąc za wydatny podbródek. – Steve?
- Po prostu chcę, żeby to wszystko się skończyło.
- Nie tylko ty. – odparła, przesuwając dłońmi po jego policzkach. – Wiesz dobrze, że jeśli nie złapiemy Struckera, dojdzie do tragedii. Musimy go powstrzymać.
Wziął głęboki oddech, a potem głośno wypuścił powietrze, pochylając się do przodu. Złapał ją w talii, przyciągając bliżej siebie i wtulił policzek w jej biust.
- Wiem. – westchnął, wzmacniając uścisk. Uśmiechnęła się do siebie, wplątując palce w jego włosy. Po chwili przesunęła je na jego ramiona i oparła policzek o czubek jego głowy. Nurtowało ją tylko cały czas jedno pytanie. Nie dawało jej spokoju od tamtego wieczora w kuchni, kiedy całowali się jak opętani.
- Steve?
- Hm?
- Co będzie, jak już to wszystko się skończy? – spytała, obejmując jego głowę. Mruknął coś i spojrzał na nią, zadzierając podbródek.
- Wrócimy do domu, Clint i Natasha wrócą w teren, Tony do swoich zabawek, Sam do stolicy...
- A my?
Cały czas powtarzali sobie, że są tylko przyjaciółmi, przynajmniej przy wszystkich. Zaczynała powoli zdawać sobie sprawę, że Steve zaczynał być kimś więcej niż tylko przyjacielem. Sam się nawet tak nie zachowywał. Tłumaczenie, że te pocałunki i uściski wynikały tylko i wyłącznie z przyjaźni, zaczynały być bezsensownym bełkotem, który nic nie znaczył.
- A my pójdziemy w końcu na porządną randkę.
Otworzyła szerzej oczy, słysząc tą odpowiedź. Czyli...Czyli...
- Na... Randkę?
- Nie myślisz chyba, że ta kawa, na którą cię zabrałem, nią była, prawda? – zaśmiał się cicho, lustrując jej twarz. – Po prostu przestałem sobie wmawiać, że muszę cię od siebie odsunąć. Plułbym sobie w brodę, gdyby ktoś wykorzystał szansę, na którą ja się nie zdecydowałem. Nie chcę już czekać. Wcześniej to zrobiłem i teraz wiem, że nic mi to nie da.
- Niech będzie. – uśmiechnęła się, patrząc na jego usta. – Ale ma nie być żadnych czerwonych dywanów i kolacji przy świecach.
- To może kino?
- A potem lodowisko.
- Możemy iść jeszcze na jarmark, widziałem już jeden w Central Parku.
- Niech będzie jarmark. – odparła, uśmiechając się szeroko. – A teraz sio. To, że zaprosiłeś mnie na randkę, nie znaczy, że możesz oglądać mnie nago.
- Przecież widziałem cię już bez majtek.
Zaczęła go żartobliwie okładać pięściami po ramionach, a potem się odsunęła, szarpiąc go ku wyjściu.
- Wypad!
Budynek, w którym mieścił się klub Red Viper był wielkim szklanym wieżowcem położonym w samym centrum. Belle, rozglądając się dookoła zauważyła, że tutaj byli wszyscy, którzy byli kimś, i ci, którzy chcieli kimś być. Stark oczywiście zadbał, żeby mieli odpowiednie wejście, i już po chwili bramkarz przepuścił ich obok kolejki, kierując ku wejściu dla VIP-ów.
Obydwie z Nat wyglądały jak rasowe suki, ubrane w takie same, wydekoltowane mini sukienki z pęknięciami na udach. Szły, trzymając pod ręce Wilsona; chwilę później manager klubu zaczął ich kierować do jednej z lóż na antresoli. Kiedy rozsiedli się wygodnie, nie opuszczając swoich miejsc, zaczęli się rozglądać, szukając podejrzanych znaków.
Belle założyła nogę na nogę, obserwując, jak dwóch mężczyzn szepcze do siebie coś na boku. Po chwili obydwaj skierowali się na dół, zaczepiając po drodze trzeciego.
- Obserwuj na dole. Coś zaczyna się dziać. – rzekła cicho, naciskając na słuchawkę w uchu. Coś trzasnęło i usłyszała po chwili Clinta.
- Widzę. Poszli w głąb, na jakieś zaplecze.
- Musimy poczekać, inaczej nas wyprowadzą za robienie zamieszania od samego początku. Na razie musimy ich ignorować. – zaczął Sam, patrząc przed siebie.
- Nikt mi nie płaci za siedzenie na dupie.
- A do tej pory dostałaś jakąś zapłatę?
Śmiech w interkomie tylko ją poirytował.
- Skupcie się. Sam ma rację, nie możemy podnosić rabanu, tylko dlatego, że ktoś zmawia się na trójkącik. – odparła Nat, wskazując na dwójkę, którzy wcześniej zeszli po schodach. Mężczyźni stanęli za jednym z filarów i zaczęli niezobowiązująco wymieniać zarazki. Trzeci stał przy nich, obserwując zajście ze średnio przyzwoitą miną.
- To na pewno ten klub? Wydaje mi się, że pomyliliśmy lokale. – rzekł Sam i chrząknął.
- Siedzenie tutaj nic nam nie da. – rzekła Belle i zerknęła na Nat porozumiewawczo. – Idziemy potańczyć?
Obie wstały, poprawiając podciągnięte sukienki.
- Uważajcie na siebie.
- Myślisz, że nie dam sobie rady, gdyby któryś złapał mnie za tyłek? – Belle odwróciła się na moment unosząc brew. – Więcej wiary we mnie, Falcon.
Zeszły pospiesznie na dół, mieszając się w tłum. Dudniący bas przez moment je ogłuszył, ale nie straciły czujności. Zaczęły się bujać w rytm huczącej piosenki, rozglądając się dyskretnie dookoła.
- Na razie nic nie widzę. – usłyszały głos Clinta, który siedział przy barze, nonszalancko popijając drinka w niskiej szklance. – Jak na górze?
- Czysto.
- Alfons na górze odstrasza potencjalnych napastników. – odparła Nat, uśmiechając się pod nosem. Usłyszały stek przekleństw, które popłynęły z ust Falcona.
- Zaraz ten alfons zejdzie i cię ustawi.
- Możecie przestać? – syknęła blondynka, szturchając rudą w ramię. – Skupcie się.
Obserwacja zaczynała już ją nużyć i to okrutnie. Ciągłe tupanie w miejscu, muzyka, która zrobiła się dziwnie monotonna, od czasu do czasu jedynie zmieniając tempo na bardziej skoczne. Doszła do wniosku, że tu, w Londynie kluby działają nieco inaczej niż te w Nowym Jorku, a preferowana muzyka to bezsensowna rypanka, która po czasie zaczynała denerwować, jeśli nie upoiło się wcześniej jakimś tanim, mocnym alkoholem.
Starała się jednak chociaż udawać, że dobrze się bawi. Przez moment nawet tak było, kiedy usłyszała znajome piosenki w formie remiksów; zaczynała wtedy bujać zalotnie biodrami, puszczając oczka do mężczyzn, którzy akurat zdążyli pochwycić jej spojrzenie. Czasami pozwoliła któremuś zakręcić się koło niej, ale tylko na moment, widząc dezaprobujące spojrzenia rudej.
Gdzieś koło północy, po zmianie dj-ów rezydentów na jakąś gwiazdkę średniego formatu, znaną raczej tylko na wyspach, zauważyła mały rozgardiasz w okolicy baru. Czterech mężczyzn w różnym wieku i o różnej rasie parło pewnie przed siebie, od czasu do czasu zagadując przechodzących obok nich ludzi. Nic by nie było w tym dziwnego, gdyby nie to, że oni sami zaczynali szeptać między sobą, wymieniając uwagi, najpewniej co do spotkanych osób.
- Panowie przyszli się chyba napić.
- Albo po co innego.
Głosy Clinta i Sama zaczęły się mieszać, ale puściła ich uwagi mimo uszu. Jeden z mężczyzn, barczysty Azjata, zaczepił kolejnego, równie rosłego i złapał go za łokieć, wskazując głową wejście do kolejnej części klubu, odgrodzonej złotym, bogato zdobionym parawanem. Trójka pozostałych się rozdzieliła: jeden z nich również poszedł w głąb pomieszczenia, a pozostali stanęli przed złotym przepierzeniem.
- Myślisz, że możemy zaczynać?
- O ile chcesz być nafaszerowana ołowiem, to proszę cię bardzo.
- Pobawimy się w podchody, co? Odwrócę ich uwagę.
- Władasz materią, nie umysłami, młoda. – odezwał się Clint, przechadzając wzdłuż parkietu. – Nie kombinuj.
- Dycha, że ich nie zneutralizuje. – usłyszeli chichotającego na górze Sama.
- Stówa. – odparła Natasha, naciskając słuchawkę. – Chcę coś z tego mieć.
- Podbijam do dwustu. – odparła rozbawiona O'Shea. – Dorzucam kolację przy świecach, domową. I masaż tajski.
- Tylko jeśli sama mnie wymasujesz.
- Nie byłabym taka pewna, czy wyjdziesz z tego żywo, Wilson. – rzekła ruda za nią.
- Kotletem nie pogardzę, ale z masażu zrezygnuję. – odezwał się Clint, sam się śmiejąc. – Chcę mieć kręgosłup w całości.
- Aż tak we mnie wątpicie?
- Nie uwierzę, póki sam nie zobaczę.

The Fifth Element || AVENGERS || 1Where stories live. Discover now