ROZDZIAŁ IX

16 3 0
                                    

Kraków, 1364

Marion

Było już za późno, żebym zmieniła zdanie i wróciła potulnie do Stanów kajać się przed zdrajcą znanym mi jako Gabriel Cruz. Powtarzałam sobie w duchu, że nie istniał lepszy sposób na odcięcie się od trudnej sytuacji życiowej w jakiej się znalazłam wcześniej. Poradzę sobie. Muszę.
Tymczasem utkwiłam w średniowieczu, byłam wściekle głodna i nieziemsko zmęczona czyli normalne efekty uboczne przekraczania czasu, przed którymi przestrzegał mnie doktorek.
– Pani? Dokąd zmierzacie? – Jak mogłam sądzić w swej naiwności, że strażnik pilnujący jednej z bram do Krakowa przepuści mnie bez żadnych pytań i bez obiekcji!
W końcu odbywał się wielki zjazd u bogatego mieszczanina, który nosił miano trudniejsze do wymówienia niż niejeden łamaniec językowy!
– Na zamek zmierzam. – Postanowiłam zagrać w otwarte karty, o tyle, o ile się dało.
Musiałam też uważać na swoją śladową umiejętność władania polszczyzną, żeby nie powiedzieć czegoś, czego bym później żałowała. Uznałam, że lepiej mówić mniej a z sensem.
– W jakim celu? – Strażnik zmierzył mnie spojrzeniem zarezerwowanym wyłącznie dla niewiasty upadłej.
To po kiego czorta zadawał te wszystkie pytania, skoro i tak już wydawało mu się, że wiedział o mnie wystarczająco dużo?
– Podążam na Wawel, bo muszę. – Uśmiechałam się słodko jak ostatnia idiotka.
Zważywszy na fakt, że żadna decyzja nie pozostaje bez konsekwencji  i że korzystając z proponowanej przez doktorka oferty wpakuję się w wielką kabałę, to wścibski strażnik stanowił mały pikuś.
Wtedy, gdy sama pchałam się w objęcia średniowiecza, kombinowałam, co tu zrobić, żeby przechytrzyć faceta pilnującego przejścia i wleźć prosto na zamek, odbębnić robotę i wrócić do swoich czasów, gdy zawirowania miłosne Gabriela Cruza i mojej kuzynki opadną jak kurz po bitwie. I gdzie już nikt się nie przyczepiłby, dlaczego robię coś tak, a nie inaczej.
Gdy już znalazłam się na miejscu, to zrozumiałam, że jeśli zmienię historię Polski w jednym jej miejscu, to sekwencja pozostałych zdarzeń również się odkształci i będzie kiszka/d...a blada/motyla noga - co kto woli.
I wówczas, jak to bywa przy nagłych oraz cudownych olśnieniach, wpadłam na pomysł, który w przypadku idealnego odwzorowania w rzeczywistości, przełożyłby się na sukces. Szkoda, że podczas lekcji w szkole żaden nauczyciel słowa nie pisnął, że ciemne wieki pełne były kłamliwych historii o uciśnionych księżniczkach i dzielnych rycerzach z dworskich romansów, ratujących je z każdej opresji! Tu nie mogłam liczyć na kogoś innego niż samą siebie. Na horyzoncie nie ustawiała się kolejka rycerzy gotowa ruszyć w sukurs.
Średniowieczniak nie docenił sprytu niepozornej niewiasty, czytać: mnie. Gdy strażnik się zbliżył, by jak przypuszczałam, pogonić mnie precz, dałam mu gazem pieprzowym po oczach. Buteleczka z przydatnym specyfikiem była raczej niewielka, więc dało się ją swobodnie ukryć w fałdach sukni, którą założyłam na ciało.
Gościu zawył, wrzasnął, a potem zgiął się w pół, zasłaniając oczy dłońmi.
– Ludzie!!!! Ratunku!!! – krzyczał chłopina, oszołomiony spotkaniem z wynalazkiem, który w jego czasach mu współczesnych, znany raczej nie był ani nie zanosiło się, by takową szansę otrzymał.
Spierdzieliłam czym prędzej, korzystając z nadarzającej się sposobności. Wawel stanął przede mną otworem, toteż ani myślałam stać i czekać, aż pochwycą mnie kamraci miejskiego strażnika i wydadzą w ręce kata, czy tam mistrza małodobrego. Nie umiałam rozróżnić tych dwóch pojęć, ale nie to było najważniejsze.
Uciekłam chyżo, nie oglądając się przez ramię. Odetchnąłam z ulgą, gdy wreszcie znalazłam się w zacienionej uliczce, ale na swoje nieszczęście usłyszałam odgłosy pogoni, która zaalarmowana wyciem testera reakcji na gaz pieprzowy, ruszyła mym śladem.
Tak, to było zbyt piękne, żeby było prawdziwe! Musiałam liczyć się z tym, że zostanę pochwycona przez nich, jeśli zostanę w tej oczywistej kryjówce.
Ruszyłam więc sprintem godnym maratończyka w dół uliczki.
– Uważaj, jak leziesz, łamago! – Wpadłam prosto na jakiegoś dobrze ubranego tłuściocha, ale nie zaprzątałam głowy przeprosinami ani innymi takimi, biegłam dalej. Zatrzymałam się dopiero, gdy nie mogłam złapać oddechu. Może to był znak, by zadbać o kondycję?
Ech, tam!
Wzgórze wawelskie dominowało nad wiślanym zakolem i z tego, co zapamiętałam z gadaniny doktorka, miało takie same znaczenie dla Polaków, jak Akropol dla starożytnych Greków. Siedziba książąt i królów Polski, a także centrum polskiej polityki  i państwowości jako takiej.
W 1306 roku pożar zniszczył część miejskich zabudowań, które potem odbudowano w niepełnym wymiarze, dodając przy południowym murze jednotraktowym budynek, mający stać się nową monarszą siedzibą. A, zapomniałam o wieży przy północno  - wschodnim odcinku wzgórza! Dotychczas pełniła rolę punktu obronnego, a później Władysław Łokietek machnął sobie tam wieżę mieszkalną. Pewnie dokuczały mu przeciągi, no bo raczej w średniowieczu centralnego ogrzewania jeszcze nie znano!
Ciekawe, jaki Łokietek miał sposób na grypę i przeziębienie, gdy nastawał sezon jesienno  - zimowy? Nie wyobrażałam sobie życia bez witaminy C w tabsach!
Tak idąc na spotkanie z własnym przeznaczeniem prawie wpadłam na jakiegoś gościa, ten z kolei ani dobrze ubrany nie był, ani też nie wyglądał jako tako. Zmierzył mnie dziwnym spojrzeniem, pośrednim pomiędzy zainteresowaniem a rozdrażnieniem, coś tam wymamrotał i zamachnął się swą ciężką łapą, by zdzielić w twarz nikogo innego jak mnie.
O, ty draniu! Pomyślałam złośliwie, żeby i tego tutaj poczęstować gazem pieprzowym. Ciekawe, co by zrobił, gdybym zadała mu bobu?
Nie tym razem. Odepchnęłam delikwenta i ruszyłam w siną dal, ale nie dosłownie. Typ wyglądał nieciekawie, więc wolałam mu się nie narażać. Nie potrzebowałam kolejnych trosk.
Ściągałam na siebie uwagę mijanych ludzi, lecz to jeszcze był ich problem, a nie mój!
Zniknął mi z oczu, ale i tak odczuwałam strach. Przeraził mnie samym wyglądem. Niechlujny i brudny, chudy jak szczapa, o wyłupiastych oczyskach, był cholernie brzydki i zapewne niebezpieczny. Czego to szukał w Krakowie, jeśli nie łatwego zarobku? Dziwne, że gdy w pobliżu średniowiecznych celebrytów kręcił się podejrzany typek, żaden ze strażników go nie wypatrzył i nie zareagował choćby w taki sposób, by go przepytać na okoliczność jego szwendania się!
Może znalazł się tu, by poszukać kandydata do okradzenia z sakiewki i dobrze się przymierzał do zadania, tak, że pozostawał niewidoczny dla bardziej  uprzywilejowanych, ale i tak odczuwałam dozę niepokoju. Strach sprawił, że tkwiąc gdzieś głęboko pod skórą, prowokował do rozważania różnych ewentualności.
Mój Boże, co teraz powinnam zrobić? A jeśli się myliłam i niesłusznie posądzałam niewinnego człowieka o kradzież?
Albo mając przeczucie, nie uczyniłabym niczego, by zapobiec tragedii, jak mogłabym żyć z piętnem zaniechania na duszy?
Zatrwożyłam się. Jak pomóc  ...
Krzyknęłam, gdy czyjaś duża ręka opadła mi na ramię i zacisnęła się na nim stalowym chwytem.
– Cichaj, niewiasto, jeśli ci twój żywot miły! – To był ten sam typ, niechlujny i obszarpany, który mnie przeraził, a potem zniknął. – Niczego nie widzieliście, rozumiemy się? Gdybyś plotła po próżnicy, to wrócę i utnę ci ten twój długi jęzor! A na pamiątkę ...
– Spierdaczaj, dziadku! – Wynikiem jego osłabionej czujności był cios wymierzony mu przeze mnie w słabiznę.
No i gaz pieprzowy! Nie spodziewał się dziadyga, że drobnej postury niewiasta może mu sprawić takie zaskoczenie jak ja. Chwała średniowieczniakom, że żaden nawet nie pomyślał o epokowym wynalazku służącym do samoobrony!
Oni mieli miecze i katów, a ja miałam gaz pieprzowy, z którego niezwłocznie zrobiłam użytek i dałam dyla.
Zaskoczenie na twarzy delikwenta było bezcenne.
Wówczas, uciekając przed niebezpieczeństwem, wiedziałam już, że kobieca intuicja jest na miarę złota. Wyczułam zbliżające się niebezpieczeństwo zanim tamten obwieś o aparycji zbója zdążył zaznajomić się z niespodzianką, którą mu zaserwowałam. Problemem okazało się jednak nie to, lecz wymyślenie sposobu, jaki pomógłby mi stanąć przed obliczem polskiego władcy i powiadomić go o grożących mu kłopotach.
W końcu nie mogłam wejść do sali tronowej z marszu i z buta! Kolejną troskę stanowiła bariera językowa. Ja nie znałam dostatecznie dobrze polskiego, a król pewnie nigdy nawet nie usłyszał bodajże jednego zdania wypowiedzianego po angielsku! I weź tu się z kimś dogadaj!

***
– Panie, posłowie z Węgier przybyli. – Doradca skłonił się przed Kazimierzem, królem z natury porywczym, ale i sprawiedliwym.
– Czegóż mogą chcieć, Janie? – zapytał monarcha cokolwiek niecierpliwie, albowiem śpieszno mu było do spraw związanych z trwającym zjazdem krakowskim.
Zadane przezeń pytanie było czysto retoryczne, bo zanim Jaśko z Melsztyna  zdążył udzielić królowi Kazimierzowi stosownych informacji, polski władca sam sobie odpowiedział.
– Ludwikowi, bratankowi memu, marzy się założyć koronę Polski na swe skronie i specjalnie się z tym nie kryje! – Zauważył Kazimierz gorzkim tonem i wstał z drewnianego tronu, po czym podszedł bliżej doradcy.
Co zamierzał mu jeszcze powiedzieć i jak bardzo użalić się przed Bogiem na niewdzięcznego syna swej siostry Elżbiety, miało pozostać tajemnicą dla potomnych. Na korytarzu bowiem, tuż za zamkniętymi wierzejami prowadzącymi do sali tronowej, rozległy się krzyki okrutne, tupot wielu stóp i czyjeś głośne przekleństwa.
– Cóż tam się dzieje? – Obaj panowie dobyli mieczy w oczekiwaniu na najgorsze.
– Ubieżajcie, panie! – Prosił Jaśko królewskiego druha choć świadom był, że tamten i tak nie da posłuchu błaganiom. – Nie czekajcie, aż ...
Wierzeje otworzyły się z hukiem, a do sali wpadło kilku zbrojnych, odzianych na modłę węgierską.
– Melyik kiraly az? – zapytał jeden pozostałych.
Hogy! – odkrzyknął kolejny, ubrany nieco lepiej od swych kompanów, po czym utkwił nienawistne spojrzenie w Kazimierzu. – Senki sem, menheti meg!
Pewnie historia władania Kazimierza skończyłaby się wcześniej niż prawiono, ale ...

Przekroczyć czas (ZAKOŃCZONE)Where stories live. Discover now