ROZDZIAŁ XVII

9 1 0
                                    

Devon, ojciec Marion

Prawie zapomniałem języka w gębie, gdy pewnego pięknego dnia po powrocie z roboty w mojej chacie zameldował się sam Santiago Cruz. No i klops! No, nie żadne żarcie czy grubas mi nie przyszedł na myśl do głowy, a przyczyna niespodziewanej wizyty.
Gość rozsiadł się wygodnie w moim ulubionym fotelu jak na swojej miejscówce i na bezczela ćmił papierocha strzepując popiół na dywan. Mój Boże, gdyby Elise to widziała, wytargałaby go za uszy nie przejmując się nieciekawą reputacją starego Cruza, a ja też bym dostał swoją porcję słówek na niedzielę, że nie dbałem o porządek w domu. Na szczęście ani Elise ani dzieciaków w chacie nie było z tej racji, iż moja pani siedziała jeszcze w pracy, a młodsi okupowali szkolną ławę. To jednak nie znaczyło, że z dwojga złego wolę towarzystwo Santiaga zamiast reprymendy od Elise za bajzel w pokoju i zniszczony dywan!
- Dzień dobry, panie Cruz. - Tyle przyszło mi do głowy, by powiedzieć na widok nieoczekiwanego przybysza.
Santiago nie odpowiedział od razu, lecz dla równowagi uśmiechnął się cokolwiek złośliwie i - niech cholera by go wzięła! - popiół z dymka znów ozdobił dywan Elise.
- Dzień dobry, panie Martinez. - I Santiago, i Gabriel cechowali się tą samą bezczelność wpisaną w rysy twarzy, pełną wyższości miną, a na dokładkę brakiem hamulców moralnych.
To nie mogło się dla mnie dobrze skończyć, chociaż nie ja zacząłem pierwszy tę potyczkę. Zaczęła ją Marion i jej cholerny upór, by spierdzielić do Polski, Gabriel też święty nie był ani bez żadnej winy.
Zgubił spodnie przed inną babką o raz za dużo, a tego Marion już scierpieć nie mogła, jak i sposobu, w który Gabriel zarabiał na życie. Nie powinni nigdy się zaręczyć, to by teraz twarz Santiaga Cruza nie promieniała jak słońce w dniu świętego Jana! To nie on będzie się musiał tłumaczyć przed Elise ze smrodu kopconej fajki i zniszczonego dywanu w dopiero co wysprzątanym na czysto pokoju!
- Panie Martinez? - Santiago chyba wyczerpał już swój limit na tytoniowe inhalacje, bo wstał z fotela i - wredota jedna - zagasił peta o blat stoliczka stojącego obok fotela.
- Cholera jasna! - Nie tyle wkurzyłem się o śmietnik, jaki rodziciel mojego przyszłego - niedoszłego zięcia urządził sobie z nie swojej chaty, a o to, że najwyraźniej sądził, iż będę siedział cicho, gdy krzywda działa się
mej rodzinie.
Myślał, że nikt mu nie fiknie ze względu na poprzedzającą go o całe mile fatalną reputacją! Tymczasem słowa płynęły same jak nurt górskiego strumienia na wiosnę. Mówiłem o cierpieniu pogrążonej w smutku zniknięciem Marion rodziny, że młodzi - znaczy się jego syn i moja córka - w ogóle nie dorośli do założenia własnej rodziny skoro pokonała ich pierwsza lepsza przeszkoda na drodze do szczęścia, że Gabriel to łajza, bo nie przepuści żadnemu stworzeniu rodzaju żeńskiemu, co się rusza i nie ucieka przed nim w panice na drzewo. Byłbym dalej snuł swój monolog jak pająk własną sieć, ale Cruz postanowił zabrać głos.
- Myślę dokładnie tak samo. Popełnili błąd spiesząc się Bóg wie do czego, a teraz my musimy ogarnąć zostawiony przez nich bałagan. - Cruz uśmiechał się z politowaniem nie godnym tej poważnej sprawy. - Radzę panu pamiętać o pewnej kwestii, panie Martinez.
- O jakiej? - zapytałem chociaż się domyślałem tego, co zamierzał powiedzieć.
Ja mu dam nazywać Marionka błędem! A Gabriel to co? Planowany był? A taką figę!
Santiago Cruz cofnął się o krok ode mnie, zaskoczony brakiem szacunku, którego oczekiwał. Powiedział coś, co mnie dokumentnie rozjuszyło w takim stopniu, że byłem gotów przemeblować mu tę uśmiechniętą od ucha do ucha facjatę.
- Gabriel podjął w swym życiu kilka nietrafionych decyzji - zaczął, ale ja nie pozwoliłem mu dokończyć wypowiedzi.
- Tak jak jego ojciec, który nie słyszał o czymś takim jak zabezpieczenie się, no! - Cruz spojrzał na mnie spod byka i pewnie bym oberwał w swą paszczu, gdyby się nie wstrzymał w ostatnim momencie.
- Nie wie pan, Martinez, o czym pan mówi do mnie. Radzę nie robić osobistych wycieczek w moją stronę. - Gość pewnie nie ruszał się nigdzie bez swych ochroniarzy, więc byłbym cholernym głupcem, gdybym go zdzielił z liścia w twarz i zapomniał o zachowaniu ostrożności.
Nie wiedziałem, że można być na obliczu bardziej purpurowym niż ugotowany rak, a jemu, Cruzowi, ta sztuka się spoko udała. A jeszcze bardziej poczerwieniał, gdy wygarnąłem mu, że nie będę wyciągać jego syna za uszy ze średniowiecznego Krakowa, że mam dosyć bajzlu, którego napierdzielił młody, że najpierw pomyślę o córce, dopóki jeszcze żyła, a resztą niech martwił się się on sam.
- Cooo?! - Zrobił minę a la "kardynał Zdziwisz", potem poszło szybko.
Cruz miał spory zasób słów na określenie chyba wszystkiego rodzaju zwierzyńca na kuli ziemskiej i nie zawahał się go na mnie wypróbować. Zaczęło się na baranie, a zakończyło pierdzieleniem głupot i opuszczeniem chaty z solidnym trzaśnięciem drzwi na finał.
- A weź się pan opanuj - mruknąłem za nim, ale siłą rzeczy nie usłyszał moich słów, bo by na pogadance i umoralnianiu się nie zakończyło.
Widziałem jeszcze jak zapakował tyłek do wyglansowanej na błysk limuzyny, która nijak do dyskretnego auta nie zaliczała się z tej i tamtej strony. Odjechał jak gdyby nigdy nic, a ja poczułem potrzebę, żeby się komuś zwierzyć z tego, co mi się przytrafiło przed chwilą. Może zastałbym brata w jego chacie? Może skończył dzisiaj dniówkę w robocie?
Ten rzeczywiście był w domu i na powitanie to ja, a nie Santiago, dostał od Jorgego vel George w twarz wywalone z liścia.
- Zły dzień czy co masz dzisiaj, Jorge? - Okazałem bratu swoje wielkie zdziwienie, spowodowane jakże serdecznym powitaniem z jego strony.
Nie, żebym był niekumaty co do przyczyny i powodu zachowania Jorgego, ale byłoby głupio usłyszeć to na wypowiedziane na głos.
- Jeszcze się pytasz, baranie jeden?! - ryknął szanowny braciszek.
Znowu się zaczęło! Ja baranem? Co będzie za chwilę jak George się rozkręci? Osioł? A może jeszcze co lepszego?
A tu kicha, bo George tylko na mnie popatrzył i powiedział ze spokojem głęboko uprzednio głęboko oddychając:
- Gorzej być nie może, Von, cały Boston chyba słyszał waszą kulturalną pogawędkę.
- A ty George! - burknąłem, bo jako żywo nie lubiłem zdrobnienia, jakim mnie obdarował szanowny brat.
- Ryzykujesz zdrowiem i życiem rodziny, bo to Elise i wasze dzieciaki ucierpią na tym pyskowaniu staremu Cruzowi. - Jorge puścił moje słowa mimo uszu.
- Czy myślisz, że Santiago mógłby ich skrzywdzić? - Nawet nie byłem w stanie opanować lęku przed utratą Elise i dzieci.
- Trudno powiedzieć, czy Santiago Cruz będzie czekał na odpowiedni moment, żeby odpłacić za zniewagę jakiej w swym mniemaniu doznał. - Jorge mógłby zostać dobrym psychologiem, umiał pocieszyć człowieka, ale też był realistą do szpiku kości.
- Pojadę po Elise, a po drodze odbierzemy dzieciaki ze szkoły. - Jaka szkoda, że wcześniej nie pomyślałem o konsekwencjach podejmowania pochopnych decyzji.
Zawsze byłem w rodzince tym, co najpierw działał, a dopiero potem się zastanawiał. Miałem za to zapłacić, mogłem, ale czy musiałem - ciężko było przyjąć jedną prawdopodobną opcję tego, co nadejdzie.
- Szykuj się na kłopoty, nie tylko ze strony Elise. Wyniknie z tego niezła kabała, Von.
- Devon. - Poprawiłem brata machinalnie.
- Może i Devon. - Jorge westchnął ciężko po raz Bóg wiedział, który.
Odebrałem to jako potwierdzenie swoich obaw, że ciężka przeprawa przede mną. Gdy Jorge dodał, że moje wrzaski na temat Marion i Gabriela w średniowieczu cały kraj chyba słyszał, bo tak się darłem na starego Cruza, poczułem się jak ostatni głupiec. Wiedziałem jak to brzmiało, obojętnie w czyich uszach, ale taka była prawda. I miałem na to dowód.
- Mam na to papiery. A właściwie zdjęcie. - Jorge nadal patrzył na mnie jak na durnia, więc pośpieszyłem z wyjaśnieniami. - Niechcący capnąłem je pewnemu policjantowi, gdy byłem w Krakowie kilka tygodni temu.
- Niechcący? - Jorge chwytał mnie za słówka, ale tym razem nie dałem się sprowokować.
No, cholera, co?! Policjant miał inne zajęcia, nawet nie zauważył, że wziąłem sobie z powrotem zdjęcie, które leżało w bezimiennym grobie, a które było dowodem w śledztwie. Powinien być uważniejszy, nie moja wina, że latem w turystycznych miastach gwałtownie wzrasta poziom przestępczości i policja urabia ręce po łokcie, żeby ze wszystkim nadążyć? No i tylko patrzeć, jak polski wymiar sprawiedliwości nadrobi ten błąd, a ja trafię za kratki!
- Proszę. - Prawie wcisnąłem zdjęcie w dłoń brata.
Jorge patrzył na fotografię jak cielę na malowane wrota. I chyba był to jeden jedyny raz, gdy usłyszałem od niego brzydkie słowo na literę "k".
- A mówiłem! - Zacząłem z tryumfem w głosie, ale zadowolenie z samego siebie i nie skłamania długo nie trwało.
- Ty już lepiej niczego nie mów i jedź po swoją gromadkę. - Jorge vel George popchnął mnie lekko w kierunku wejściowych drzwi, dając tym samym sygnał, że nie ma mi nic więcej do zakomunikowania.
Nabroiłem i to nielicho - z jednej strony policja, gotowa zapewnić mi miejsce w pierdlu, a z drugiej żądny krwi Santiago Cruz. Żadna z tych dwóch opcji nie napawała optymizmem ani nie była lepsza. Najgorsze dopiero mnie czekało.
Wsiadłem do auta i najpierw podjechałem po Elise, która pracowała w pobliskim szpitalu jako pielęgniarka. Zdziwiła się, że przyjechałem i miałem nieciekawą minę, ale nie zadawała pytań, dopóki nie wróciliśmy do domu i zjedliśmy obiad. Gdy dzieciarnia zaległa kamieniem w swoich pokojach, żeby odrobić swoje prace domowe, zaczęło się przesłuchanie.
- Devon, czy ja o czymś nie wiem? - Elise już nie wyglądała ani na spokojną ani też nie na opanowaną, gdy próbowałem zbyć ją wyświechtanym banałem, że nie ma powodu do zmartwień.
- Kręcisz, Devon. - Rozgryzła mnie w try miga.
Musiałem jej powiedzieć o tym, co się stało i przeprosić za zniszczony dywan, który akurat był naszym najmniejszym zmartwieniem. Opuściłem wzrok, gdy opisałem rozmowę z Cruzem, zarówno tę w Krakowie, jak i dzisiejszą - w naszym domu.
Powiedziałem też o rozmowie z polskim taksówkarzem w drodze powrotnej na lotnisko z podwędzonym zdjęciem, i o wyznaniu mojego bratanka, Jamesa, w którym przyznał się do wysłania Marion w podróż do średniowiecznego Krakowa za czasów panowania Kazimierza Wielkiego.
Zdawałem sobie sprawę, że moja opowieść przypomina scenariusz kiepskiego filmu z gatunku science - fiction, ale tak właśnie brzmiała prawda.
- Rozpłynęli się w powietrzu bez żadnych śladów, gdzie by mogli przebywać. - Zakończyłem grobowym tonem głosu.
- Wierzę ci w tę dziwaczną historię o przemierzaniu czasu, ale nie licz na wyrozumiałość ze strony innych ludzi. - Elise dopuszczała do siebie myśl, że tym razem nie szukałem wymówki ani usprawiedliwienia dla własnego wygodnictwa.
- Co teraz z tym zrobimy? - W głowie miałem kompletną pustkę.
- Z Santiago czy z Marion? Czy z policją? - A więc jednak Elise nie widziała wyjścia z sytuacji i nie mogłem jej za to winić.
- Ja cię pierdzielę, ojciec dzwoni! - Jęknąłem, gdy zawibrował telefon w mojej kieszeni i gdy spojrzałem na wyświetlacz.
- Odbierz. I wytłumacz mu, co się dzieje, bo ja umywam od tego ręce. - Elise trzasnęła drzwiami i schowała się w kuchni, a ja zostałem sam na sam z problemem, co powiedzieć człowiekowi, z którym nie rozmawiałem od czasu niezbyt legalnej adopcji Marion.

Przekroczyć czas (ZAKOŃCZONE)حيث تعيش القصص. اكتشف الآن