Rozdział 4

2K 51 1
                                    

Agnes

Byłam zła, a nie przepraszam, byłam wściekła. Mój "mate" założył na mnie jego śmierdzącą bluzkę. Pomijam fakt, że wyglądała jak w worku na ziemniaki... . Jak ten człowiek mógł bez mojej zgody zrobić coś takiego!? To jest kompletny brak wychowania i kultury! Jego sposób bycia i wysławiania się jest porażający. Na każdym jednym kroku nazywa mnie aniołkiem, kwiatuszkiem czy krasnale, a nie znamy się! Przechodząc do obecnej chwili, jestem zarzucono na ramię tego człowieka. Pomimo moich sprzeciwów zrobił swoje! Z tego co powiedział, a nie powiedział mi prawie nic, usłyszałam, że zabiera mnie do swojej "watahy". Ich wataha dla mnie jest niczym innym, jak rezerwatem dla morderców. Aname wspominała, że ich wataha liczy o wiele więcej samców niż samic. Wilkokrwiste traktowane są w ich stadzie jako rzeczy, jak się znudzą to zostają wygnane lub z miejsca zabite przez swoich przeznaczonych. To są chore stworzenia, a nie myślący ludzie. Moja matka zastępcza mówiła również o ich zwyczajach, a szczególnie o wesołych piątkach. Ludzie są zabijani na oczach tych bestii, a oni jeszcze wiwatują i się cieszą. Jednym słowem ujmując, nie chcę mieszkać na ziemi, gdzie giną miliony niewinnych istnień.

- Co ty tak cicho siedzisz? Już umarłaś czy może Ci pomóc? - pyta, a przez moje ciało przechodzi fala dreszczów. - Spokojnie żartowałem...

- Śmieszy cię śmierć? Bo mnie jakoś nie bardzo...- krzywię się na samo wspomnienie "śmierci".

- Co sekundę na świecie ktoś ginie, więc w czym problem?

- Ginie przez was i tylko przez was!

- Kwiatuszku radzę nie podnosić głosu... Poza tym ludzie sami się o to prosili od wielu lat...

- Prosili się o masową śmierć?! Zabijacie niewinnych ludzi, dzieci i tym którym zostało niewiele czasu, a ty mówisz, że się prosili?!

- Tak właśnie tak sądzę, poza tym tak jak wspomniałaś w rzeczy samej zostało im niewiele czasu...

- Timmy ma pięć lat, a ty pojawiłeś się w wiosce, żeby go zgładzić! - krzyczę, bijąc bruneta w plecy - Jesteście mordercami, zakałą wszystkiego, bestie!

- Jasną Cholera zamknij się! - podnosi dosyć groźnie ton, a ja drżę pod jego mocą. - Taka jest kolej rzeczy, więc skończ w końcu przeżywać! Rodzimy się, aby umierać! A że rasa ludzka sama sobie na to zapracowała, to już nie nasza sprawa!

Nasza rozmowa w tym momencie dobiegła końca. W moich oczach mój "mate" był nikim, przyjmował do siebie wartości sprzeczne z moimi. Los połączył nas nietrafnie, ktoś do góry musiał się pomylić, musiał popełnić straszny błąd, parując mnie z tym potworem.

Reszta drogi mija w ciszy, ani ja, ani chłopak nie podejmujemy rozmowy. Dotarliśmy pod bramę terenu zamieszkania watahy. Wszystko było szare, przygaszone. Budynki zbudowane z kamienia tak jak mur ogradzający cały teren. W oddali słyszalne były krzyki ludzi i odgłosy broni. Czułam okropne dreszcze, gdy przekroczyliśmy bramę posesji. Nie czułam się w tym miejscu bezpiecznie, chciałam stamtąd uciec. Jednak nie pozwalał mi na to pewien brunet, który ponowił swój uścisk, gdy poczuł mój strach.

- Już nie jesteś taka mądra słońce? - zakpił i szarpnął moją ręką. - Czyżby nasza buntowniczka czuła strach przed czymś niematerialnym? Przed tym terenem?

Pokiwałam spanikowana głową, gdyż nie byłam w stanie wydać z siebie żadnego słowa.

- To bardzo dobrze, te miejsce nie przynosi szczęścia dla obcych...

Kyle

Czułem strach ogarniający ciało mojej mate, kiedy przekroczyliśmy granice naszej posiadłości. Jej cała złość uleciała w ułamku sekundy, a zachowanie uległo diametralnej zmianie. Stała jak wryta, gdy odstawiłem ją na ziemię. Oddech miała ciężki, tak jakby zaczynała się dusić. Czuła śmierć, która była na około. Słyszała strzały z południowej części terenu, nie wspomnę o przeraźliwych krzykach robactwa. To wszystko tworzyło piękną atmosferę grozy. Dla wielu śmierć jest okropna, ale dla wilkokrwistych to chleb powszedni. Jeszcze dekadę temu byliśmy szczurami laboratoryjnymi ludzi, teraz oni stanowią ten stan. Wiele istot świata cienia* tego nie rozumie, a w tym i ona. Nie rozumie ile wieków nasze rady były w niewoli, ile istnień musiało zginąć dla tych śmieci. Jedno muszę jej przyznać, potrafiła bronić życia, tylko szkoda, że tak marnego i nic niewartego.

-Chodź. - odparłem chłodnym tonem i ruszyłem w kierunku kamiennego budynku. Dziewczyna nawet nie protestowała, ruszyła posłusznie za mną, jakby bała się, że skończy jak te śmieci. Po części miała rację, mogła tak skończyć, gdyby na moim terenie dopuściła się kłótni czy buntu. Delikatnie stawiała kroki, idąc za mną do wielkiego holu, gdzie stali dwaj moi przyjaciele. Arthur wymieniał dosyć agresywne słowa w stronę Isacca, ale gdy tylko przekroczyliśmy próg ucichli.

- Jak tam nasz intruz? - zapytałem ironicznie bet, znając odpowiedź.

- Nagle jego zapach zniknął, prawdopodobnie wrócił na swoje tereny czując nas. Ojciec jednak kazał go znaleźć i zabić, by nie sprowadził na nas większych problemów. - recytuje nerwowo Arthur.

- Powiedz, że to nie jest konieczne. Nasz intruz to moja mate. - kwitnę i wysuwam przed siebie blondynkę, która spanikowana patrzy na swoje obuwie.

- Twoją przeznaczoną?! Kyle twój ojciec nie będzie zadowolony z tak mizernej dziewczyny, bez urazy luno. - tłumaczy Isacc.

- Tak, Isacc ma rację, twój ojciec postanowił ściągnąć Olivie do nas, aby stworzyła z tobą silny ród... - informuje Kyle.

- Kogo mój ojciec sprowadził?! - wydzierać się, a w żyłach czuję buzującą złość.

- Olivie Smith z kraju wschodu. Jej ojciec zadeklarował, że nie znalazła również swojego przeznaczonego, a jest skora do zawarcia małżeństwa z tobą. - próbuje wyjaśnić całe zajście Arthur, lecz już nie słucham.

- Zaprowadź ją do mojego pokoju. - wskazuję na dziewczynę. - nie pozwól by z niego wyszła. Ja muszę porozmawiać z moim ojcem, na temat planowania mi życia...

Agnes

Młody alfa zostawił mnie z dwiema beta i, doskonale czułam ich zapach. Przez chwilę patrzyli na mnie z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy, gdy w końcu odzyskali tok normalnego rozumowania.

- A więc luno musisz pójść z nami. - tłumaczy jeden nerwowo drapiąc się po karku.


-Nie musisz mi tłumaczyć, po prostu pokaż gdzie jest ten pokój i miejmy to z głowy.

Chłopak jeszcze bardziej zmieszany zaczął zmierzać w stronę schodów.
Posłusznie podążyłam za nim, nie słuchałam co do mnie mówił. Skupiona byłam raczej na drodze, którą musiałam zapamiętać by uciec. Weszliśmy chyba na przedostatnie piętro, korytarz obwieszony był portretami. Arthur, bo chyba tak nazywa się chłopak z zaangażowaniem opowiadał o każdym z mężczyzn.

- A to jest nasz obecny władca. Albert Evans, ojciec twojego mate. - beta wskazuje na portret, a mnie wmurowuje w ziemię.

- Mamo! - krzyczę widząc jak mama zostaje brutalnie popchnięta na ziemię. Aname kurczowo trzyma mnie i prosi bym nie patrzyła. - Mamusiu kocham cię! - krzyczę ponownie, a po moich policzkach spływają łzy. Wódz stada wilkokrwistych wychodzi na plac, jego ręką jest przemieniona w wilcze szpony. Raptownie Chwyta moją matkę, a zdeformowaną rękę wbija w klatkę rodzicielki.

- Jesteś zakałą naszego społeczeństwa Marry. Oby Bóg ci wybaczył zdradę rodu. - kpi alfa i z radością patrzy jak z mojej matki uchodzi życie.

- Mamo nie!!! - próbuję krzyczeć, ale Aname przykłada mi rękę do ust. Niedługo potem również okrutnie ginie mój ojciec.

Zagubiony w miłościOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz