5. "Moja osoba uwiera wielu ludziom."

331 17 3
                                    

Donata

Nie zdążyłam nawet zjeść obiadu, ale i nie miałabym na to specjalnie czasu ani ochoty. Wciąz byłam podekscytowana możliwością, że w końcu będe mogła się tu jakoś ustabilizować, ale wciąż miałam też pewne obawy, że znów z tego nic nie wyjdzie. Miałam jednak wielką nadzieję i powtarzałam sobie 'Głowa do góry!' Z uśmiechem schodziłam po schodach na dół, by znajomy już kierowca zawiózł mnie pod wskazany adres.
Byłam umówiona na 15, więc trzeba było wyjechać trochę wcześniej. Tym bardziej, że dowiedziałam się, że miejsce, do którego zmierzałam, jest trochę oddalone od hotelu, w którym się zatrzymałam. Żołądek dawał mi trochę o sobie znać i pomyślałam, że mogłam wziąc coś sobie chociaz na drogę, ale w końcu stwierdziłam, że mimo wszystko nie byłam w stanie nic przełknąć. Ta jedna kromka chleba z pomidorem na śniadanie musiała mi wystarczyć. Jak wrócę, wtedy się najem.
- O, już pani jest? A więc jedziemy? - powitał mnie z tym swoim nieustannym uśmiechem na twarzy. To był naprawdę bardzo miły mężczyzna w średnim wieku.
- Tak, tak. Tu jest adres, nie mam pojęcia, gdzie to jest. - podałam mu karteczkę z zapisanym adresem, a on gdy go zobaczył, od razu dziwnie sie uśmiechnął. Chciałam go zapytać o co chodzi, ale w końcu uznałam, że przeciez on wiecznie się uśmiecha. Darowałam więc to sobie.
Po chwili już siedziałam w wozie i przemierzałam ulice LA. Minęliśmy park, w którym wtedy spotkałam tego gościa. Uśmiechnęłam się lekko na to wspomnienie. Być może, że dzięki niemu uda mi się to, co sobie zamierzyłam. Miałam taką nadzieję.
- Widzę, że jest pani bardzo zadowolona. - odezwał się zerkając na mnie we wsteczne lusterko. Uśmiechnęłam się.
- Tak, rzeczywiście. - mruknęłam. - Mam nadzieję, że nie jadę znów nigdzie na próżno... Tylko po to, żeby usłyszeć, że zadzwonią. - zobaczyłam jak się uśmiecha.
- Niech będzie pani spokojna, na pewno pani tego nie usłyszy. - zapewnił mnie.
Skąd niby mógł to wiedzieć? Miałam jednak wielką nadzieje, ze będzie tak jak powiedział. Chyba bym nie zniosła, gdyby to wszystko teraz szlag trafił... Ile można? Od razu bym się spakowała.
Miasto było o tej porze nieco zatłoczone to też dobrze sobie obliczyłam wyjeżdżając z hotelu godzinę wcześniej. AŻ godzinę. Wolałam się nie spóźnić. W koncu jednak znudziło mi się patrzenie w szybę, a do celu chyba było jeszcze dość daleko, więc wyciągnęłam swój telefon i napisałam smsa do mojej przyjaciółki, która została w Polsce i która była na mnie śmiertelnie obrażona. Ale chyba już jej troszkę przeszło, bo zaczęła odpowiadać na moje wiadomości.
Uśmiechnęłam się lekko widząc jej wiadomość. Wiedziałam, że jest zła. Wyjechałam tak nagle... W popłochu tak naprawdę. Ale nie mogłam zostać, nie dała bym rady patrzeć na tą zdzirę, która regularnie wskakiwała mojemu chłopakowi do łóżka. Z resztą, on też nie lepszy. To już na szczęscie zostało za mną, miałam cichą nadzieję, że właśnie oto otwierają się przede mną nowe drzwi do nowego życia.
Słońce wciąz przygrzewało. Przez szyby samochodu było to czuć jeszcze wyraźniej. Dobrze, że facet włączył klimatyzację, bo chyba bym się ugotowała, tym bardziej, że wóz był czarny. W takie słońce to jak w piecu. Całkiem miło było czuć delikatny chłodny wietrzyk na twarzy buchający lekko z wentylatorów, które były tak naprawdę... wszędzie. W drzwiach, nawet w suficie samochodu. Dmuch nie zapierał tchu, a jedynie ochładzał powietrze znajdujące się wewnątrz pojazdu. Nie zdziwiłabym sie, gdyby od tej temperatury na zewnątrz blacha się nie wygięła i nie zrobiła czerwona.
Inni jadący w tą samą stronę co my jak i ci, którzy skądś wracali, pewnie borykali się z takim samym problemem upału. Z niejakim zaskoczeniem zauważyłam, że większość mijanych przez nas samochodów była ciemna. Rzadko zdarzał się w jakimś jasnym kolorze, a srebrny lub biały to już w ogóle. W Polsce wszystko było zupełnie inne... Kontrast był uderzający.
Odczytywałam ostatniego smsa od Iwy, mojej przyjaciółki, kiedy kierowca zatrzymał wóz i powiedział;
- Jesteśmy, panno Lescynska. - słysząc, jak znów śmiesznie wymówił moje nazwisko, uśmiechnęłam się.
- Miał pan kiedyś styczność z językiem polskim? Całkiem dobrze wymawia pan moje nazwisko. - stwierdziłam, chowając telefon do małej torebki i sięgając po teczkę z papierami leżącą obok mnie. Usmiechnął się.
- Było się tu i ówdzie. - stwierdził. - Poczekać na panią? - zapytał.
- Tak, jeśli by pan mógł... - zawahałam się. Nie wiedziałam ile to potrwa.
- Nie ma problemu.
- No to dobrze. - uśmiechnęłam się w końcu i wysiadłam z auta.
Znalazłam się... przed OGROMNĄ posesją. W pierwszej chwili aż zmrużyłam oczy. Brama stojąca kilka metrów ode mnie była gigantyczna, i co dziwne, otwarta, a tysiące kwiatów, które rosły w ogrodzie, który był wielki jak park, co najmniej, przyprawiały o zawrót głowy. Musiał tu mieszkać naprawdę ktoś bogaty.
Mojej uwadzę umknął pewien szczegół, napis z ładnych srebrnych liter umocowanych na samym szczycie bramy...
- Neverland... - przeczytałam i oczy automatycznie wyszły mi na wierzch. - To jakiś żart? - mruknęłam po polsku zapominając natychmiast o tym gdzie jestem.

Nie płacz, kiedy odejdę... bo to będzie tylko jeden wielki żart.Where stories live. Discover now