| 021 | 𝘣𝘰𝘶𝘯𝘵𝘺 𝘩𝘶𝘯𝘵𝘦𝘳𝘴

585 51 1
                                    


zdania w konwersacjach zapisane kursywą oznaczają trigedasleng
(język ziemian)



Pierwsze dni po masakrze w górze można było śmiało nazwać najgorszymi. Nutka niepewności przewijała się przez obóz, czasem mącąc w głowach ocalałych.

Po pierwszym tygodniu, wszystko zdawało się uspokajać. Ludzie Nieba odrodzili się w Arkadii, niczym feniks z popiołów, stawiając czoła dwunastu klanom, żałobie oraz braku jakiegokolwiek planu na przyszłość.

Zadziwiająco, niemalże wszystko zdawało się działać, tak, jak powinno od samego początku.

Jednak Sage nie zmrużyła oka od tygodnia.

O świcie dało się zauważyć jej smukłą sylwetkę migającą pomiędzy drzewami na obrzeżach lasu, a w ciągu dnia chodziła jakby podtruta, ze zmrużonymi, podkrążonymi i często zeszklonymi oczami.

Następnego rana po tym, jak pociągnęła za dźwignię, która zabiła setki niewinnych ludzi, jeszcze trzymała się jakoś w ryzach. Jednak po zaledwie kwadransie dotarło do niej, że po wyjściu z namiotu nie zauważy już błyszczących oczu ojca. Nie obrazi się za jego żarciki i nie wtuli się w niego, kiedy poczuje się przytłoczona.

Długo miała nadzieję, że wszystko będzie w porządku. Naprawdę wierzyła w to, że będzie w stanie śmiać się tak, jak robiła to przed jego śmiercią. Ale nieważne, jak bardzo błagała nocami o cofnięcie czasu, tych linii nie dało się już zmienić.

Aż w końcu, minęły trzy miesiące od tragedii w Mount Weather.

Sage przedzierała się ze stoickim spokojem w koronach drzew, co jakiś czas ocierając się ramionami oraz łydkami o szorstkie kory.

Podróżowała już kilka godzin, choć szczerze mówiąc, nawet nie znała swojego celu. Być może pragnęła jedynie uciec jak najdalej od panującego w Arkadii zgiełku. Albo przeczesywała wzrokiem chaszcze w poszukiwaniu Clarke? Nie była do końca pewna.

Przez głowę przeszła jej już myśl, aby zawrócić, nim będzie zmuszona wracać w egipskich ciemnościach, kiedy natknęła się na chatę. Przypominała jedno z miejsc, w których handlowano przeróżnymi rzeczami. Lincoln opowiadał o nich Sage, jeszcze podczas jej pierwszych tygodni na ziemi.

Po krótkim przemyśleniu swojej sytuacji, brunetka wzruszyła ramionami, a następnie zsunęła się z drzewa, opadając cicho na leśną ściółkę. Mimo wszystkiego, mogła przecież rozejrzeć się i, może przypadkiem, zapytać o nocleg, prawda?

Już miała podchodzić do drzwi, kiedy usłyszała szelest za sobą. Prędko wdrapała się na jedną z niższych gałęzi w pobliżu, a następnie kucnęła, rozglądając się.

Ku jej zdziwieniu, ujrzała czerwonowłosą dziewczynę, która ciągnęła za sobą martwą pumę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że za grubą warstwą błota, brudu i krwi, krył się nikt inny, jak Clarke Griffin.

Sage postanowiła pozostać ukryta w gałęziach i poczekać na rozwój sytuacji. Była ciekawa, jak blondynka sobie radziła, ale jedno było pewne, nie szło jej najgorzej.

Sullivan odnalazła grubszy konar kilkanaście metrów nad ziemią. Usiadła spuszczając nogi w dół, po czym westchnęła i oparła się o pień. Przez kilka dobrych minut wlepiała swój baczny wzrok w chatę znajdującą się wciąż w zasięgu jej wzroku, jednak szybko stwierdziła, że Gryffin prędko nie opuści, jak sądziła, bezpiecznej przystani. Wyciągnęła więc zza paska drewniany sztylet, który rzeźbiła, kiedy musiała zebrać myśli lub odreagować. Uważała to za o wiele bezpieczniejsze, niż gdyby miała chodzić na sparingi co kilkanaście minut.

wanderlust ! ᵇᵉˡˡᵃᵐʸ ᵇˡᵃᵏᵉWhere stories live. Discover now