|| Rozdział 10 - Broń swych sekretów ||

759 69 9
                                    

Alec nie sądził, że gmach sądu będzie wyglądać tak przyjaźnie. Świeżo odmalowany, przedstawiony nie jako domek jednorodzinny, co prawda, ale też nie jako wzniosły budynek z marmuru i kamienia, wyglądał całkiem w porządku. Tylko oficjalna tabliczka i flaga powiewająca nad wejściem pokazywały obwieszczały jego funkcję publiczną.

Westchnął.

Wolałby być w domu. Albo nawet w szkole, byleby nie musieć tu stać w zdecydowanie zbyt dopasowanej koszuli, w którą wcisnęła go Isabelle. Przynajmniej nie związała mu pod szyją krawatu. Jedyny plus tej okropnej sytuacji.

Oparł się o murek, wsuwając ręce do kieszeni płaszcza. Jako syn dyplomatów miał mnóstwo elegancki, gryzących i paskudnych ciuchów, których nigdy nie nosił. Bardzo żałował, że tradycja ta nie mogła zostać zachowana, jednak matka chyba by go wydziedziczyła, gdyby pojawił się w swoim codziennym wydaniu.

Zadrżał mimowolnie, mając nadzieję, że przechodzący ludzie uznają to za efekt styczniowego mrozu. Matka miała tu być za kilka minut, pojawić się, by razem z nim dołączyć do Roberta, Isabelle i Jace'a, czekających już w środku. Alec wyszedł na zewnątrz, by się rozluźnić, odetchnąć świeżym powietrzem i pozbyć się wywołanych stresem nudności, ale nie bardzo pomagało. Zamiast się relaksować, ciągle spoglądał nerwowo w stronę wjazdu na brukowany parking, oczekując samochodu Maryse.

Alec nigdy nie był świadkiem, ze względu na swój, jakże komfortowy w takiej sytuacji, brak pełnoletniości. Cieszył się z tego stanu i po cichu liczył, że cała sprawa zdąży zakończyć się na tyle szybko, by nigdy nie musiał przekonywać się, jak to jest. Niestety, świat nie chciał oszczędzić mu tej przykrości. W dodatku, za każdym razem, kiedy widział ojca, czuł, jak żołądek skręca mu się boleśnie. Robert tylko patrzył na niego swoim przenikliwym, jasnym spojrzeniem, nie odzywając się jednak ani słowem na temat wyjazdu do Europy. Alec nie oczekiwał tego. Robert nigdy nie mówił mu o ważnych rzeczach. Jakby Alec nie był warty; nie mógł więc znać decyzji matki, dopóki ona sama mu jej nie oświadczy.

Na Anioła. Jak wiele by stracił, gdyby teraz musiał wyjechać?

Musiałby przestawić się w systemie edukacji, nauczyć języka, pożegnać z Nowym Jorkiem, znajomymi krajobrazami Manhattanu i Brooklynu. Nieważne, jak Alec narzekał na smród miasta, ludzi i hałas. Kochał to miasto i nie chciał go opuszczać na rzecz portugalskich i hiszpańskich domków, ślicznych wybrzeży i ich dziwnego jedzenia.

Kochał też Isabelle i Jace'a. Z nimi też musiałby się pożegnać, a wiedział, że jego serce by tego nie wytrzymało. Bez swojego rodzeństwa był nikim – żył dla nich, by opiekować się nimi, dbać i pomagać. Kim byłby bez nich?

No, i był Magnus.

Alec poczuł, jak uśmiech mimowolnie wślizguje się na jego zziębnięte wargi, kiedy wspomniał ostatni wieczór w lofcie Magnusa. Pamiętał jego chłodne palce na swojej szyi i gorące usta, uśmiech Magnusa, kiedy ten żartował z jego przywiązania do tego głupiego kota, który łasił się kolan Aleca, jak potłuczony, a którego Alec za żadne skarby świata nie potrafiłby odtrącić. Przygarniał go na kolana, udając, że nie widzi pełnego zaskoczenia wzroku Magnusa; że dostrzega tylko jego Uśmiech i słyszy frywolne słowa, kiedy Magnus odpalał na DVD „Armageddon".

Jego też musiałby tu zostawić, przypomniał sobie, dostrzegając samochód Maryse, skręcający na parking. Prawie westchnął z namacalnego wręcz bólu. Nie znali się z Magnusem ani zbyt dobrze, ani nazbyt długo – zaledwie miesiąc – i Alec był pewien, że to wszystko kończyło się właśnie na tych zniewalających z nóg pocałunkach. Magnus był wspaniały i cudowny i seksowny i... i mógł mieć wszystko, czego zapragnął.

Tylko jedno życzenie || MalecWhere stories live. Discover now