|| Rozdział 7 - Całowanie jak strzelanie. Cudowne. ||

868 77 7
                                    

Weekend był okropny. Alec mógł to stwierdzić z całkowitą pewnością i zaparciem, i nikt nie byłby w stanie mu tego wyperswadować.

Jace się do niego nie odzywał. Spoglądał tylko na Aleca, kiedy mijali się na przedpokoju (niezwykle rzadko, bo Alec zabunkrował się u siebie) i Lightwood zirytowany czuł, że Jace był na niego zły. I, mimo że nie było żadnej rzeczy, której Jace'owi by nie wybaczył, nie miał zamiaru odzywać się pierwszy. To Jace był nie w porządku, a zachowywał się, jak wielce zraniony i...

I jeszcze matka. Alec rzadziej nie widział niż widział Maryse, a kiedy już kobieta znajdowała trochę czasu, by z nim porozmawiać (zazwyczaj w niedzielę, która była jedynym dniem wolnym), stale dreptała wokół kilku tematów – ojca i jego żądań, czasami szkoły, jeśli jego wyniki, oscylujące i tak gdzieś powyżej średniej stanu, nie były wystarczająco zadowalające, a później przyszłości, widzianej dla niego przez matkę.

Tak, bo Maryse i Robert nie kłócili się tylko o to, kiedy Alec zostanie wdrożony w biznes, ale też w jaki sposób. Matka uważała, że Alec będzie się świetnie sprawdzał reprezentacyjnie – w miarę ładna twarz, jak się wciśnie synusia w garnitur to w końcu zostaną ukazane zalety dwóch treningów w tygodniu. Jednym słowem Alec miałby siedzieć i udawać, że skrupulatnie pracuje, co w najmniejszym nawet stopniu nie zgadzało się z wizją jego ojca. Alec miał zdolności przywódcze – zauważył to nawet Robert, określający je jednak zmarnowanym genem Lightwoodów – i Robert chciał Aleca w firmie postawić jak najwyżej się dało, ale w ściśle kontrolowany sposób. Czyli, w tym jakże optymistycznym wypadku, pierworodny pracowałby od rana do wieczora, rozstawiając ludzi po kątach, a samemu będąc rozstawianym przez postawionego jeszcze wyżej ojca.

I oczywiście to wszystko w świetle magisterki z zarządzania.

Alec zacisnął zęby. Miał jeszcze czas. Dużo czasu. Dwie klasy liceum i cały college zanim rodzice wepchną go na studia z zarządzania, ale nie wiedział, ile jeszcze mu zostało, zanim jedno z rodziców postawi na swoim. Na razie się szarpali, czyli problem przestał być naglący, ale kiedy jedno z nich zdobędzie minimalną przewagę... zadrżał na samą myśl. Obydwie opcje były okropne. Zupełnie nie nadawał się ani na studia tego typu, ani na bycie maskotką, ani na udawanie szefa. W żadnej z tych rzeczy nie byłby dobry, a tym bardziej szczęśliwy. Gdyby jeszcze tylko wiedział, jak się postawić.

Telefon zawibrował mu w kieszeni, wyrywając go z zamyślenia.

Kwiatuszku, wyglądasz, jakbyś chciał kogoś zamordować. Uśmiechnij się.

Alec podniósł głowę i rozejrzał się nerwowo dookoła. Magnus stał na drugim końcu korytarza, śmiał się z czegoś, co zapewne powiedziała chichocząca obok niego Catarina Loss. Alec nie dojrzał komórki, ani w jego dłoni ani w kieszeni. O ile do kieszeni tak cholernie obcisłych spodni można było wcisnąć cokolwiek.

Zawsze tak wyglądam.

Magnus drgnął, a telefon nie wiadomo skąd pojawił się w jego dłoni. Nawet z tej odległości Alec widział granatowy lakier błyszczący na jego paznokciach.

Nie AŻ TAK morderczo. Stało się coś?

Alec zawahał się na moment, czując, jak uśmiech mimowolnie sam kształtuje mu się na ustach. Zagryzł wargę. Magnus dostrzegał, że coś jest nie tak. Martwił się. To było...miłe. I dziwne jednocześnie. Nikt nigdy nie dostrzegał tak subtelnych zmian w jego zachowaniu.

Paskudny weekend się stał.

???

Po prostu był okropny.

Tylko jedno życzenie || MalecWhere stories live. Discover now