𝘵𝘸𝘰

209 10 6
                                    

Stawała niepewne kroki po miękkiej ziemi. Niestabilnie, jakby w każdej chwili mogła runąć. Jej nieustająca obojętność wobec otaczającego świata była tylko maską, ale wiedziała o tym tylko ona i Lisa - choć nawet jej najlepszej przyjaciółce zdarzało się zapominać. Nie było nikogo więcej, kogo mogłaby wpuścić do swojej strefy komfortu, odsłonić twarz. Już nie było.

Kilka błędów, źle podjętych, nieprzemyślanych, często nietrzeźwych decyzji. Tyle wystarczyło, aby jej bariera niedopuszczania nikogo pękła, aby złamać jej ochronny pancerz. Kilku osobom się udało, a każda w jakiś sposób zraniła, wykorzystała odsłoniętą skórę, zostawiła piętno, blizny. Nie zawsze zdążała je wyrzucać ze swojego życia, czasami nigdy tego nie robiły.

Dżinsowa, za duża kurtka, która teraz przykrywała jej trzęsące się ramiona była tego żywym dowodem. Pamiątka. Odzwierciedlenie chaotycznego, buńczucznego, na swój sposób uroczego charakteru jej poprzedniego właściciela. Ozdobne przypinki z logami rockowych zespołów błyszczały w zachodzącym słońcu, przypominając o tym błysku w jego oczach. Naszywki, fabryczne dziury i bynajmniej nie fabryczny, wulgarny napis białą farbą ma plecach przypominały o jego buntowniczości, niezależności, uroku. Teraz wiedziała, że on też nosił maski, wiele masek, umiejętnie ukrywając manipulatorski charakter potwora. Miał nad nim kontrolę. Lubił mieć kontrolę. O tym, że nie jest słodkim buntownikiem, który skradł jej serce swoją osobliwością i wyjątkowością,  zdała sobie sprawę zbyt późno - gdy to serce zdążyło zostać zasztyletowane przez jego precyzyjny, lodowaty nóż, ozdobiony plamami zaschniętej krwi po poprzednich ofiarach.

Jak dobrze, że Lisa nie wiedziała, kto był właścicielem przeklętej kurtki - już dawno spaliłaby ja na stosie. Kurtka należała do niego i nadal nim pachniała - woń palonego tytoniu, męskich perfum, mięty i róż. On zawsze lubił róże, ale teraz wiedziała, że bardziej, niż kwiaty fascynowały go kolce. 

Po części zaczynała rozumieć, dlaczego nadal trzyma przeklęta kurtkę, z którą wiązała się tyle przykrych wspomnień, z którą wiązał się on. Robiła wszystko by o nim zapomnieć, żyć dalej, ignorować fakt, że zdążyła wpaść w jego sidła, zakochać się, że jakaś jej mała cząstka, nadal, bezustannie za nim tęskniła, za jego dotykiem na swoim udzie, jego oddechem na szyi, jego wargami na jej rozgrzanej skórze, na popękanych, suchych, spragnionych miłości i bycia kochaną, ustach.

Nienawidziła go z całego serca. Za to, jaką krzywdę jej zrobił, gdy był i jaką krzywdę jej zrobił, gdy już go nie było - usidlił ją, uzależnił. Świadomie. Specjalnie. Głupia kurtka żelaznym pasem trzymała ją z przeszłością. Nie mogła się od niej uwolnić, uciec, pogodzić się, żyć dalej, dopóki nie wyrzuci przeklętego kawałka zjechanego dżinsu.

Jakaś jej masochistyczna cząstka nie chciała zostawiać go za sobą, przekreślać, żegnać się. Na tym polegała jego toksyczność. Zasadził ziarno, które wykiełkowało, a pędy nieznanej rośliny trzymały ją w żelaznym uścisku. Jego uścisku. Wiedziała, że nigdy nie odejdzie. Że jest jej częścią. Przynajmniej dopóki ma na sobie tę kurtkę, dopóki nie przetnie łodygi jego przeklętej rośliny.

Wsunęła zmarznięte dłonie do kieszeni. Chude palce napotkały przyjemny chłód zapalniczki. Obracała ją przez chwilę, nabierając ochoty na papierosa.

Nosiła maski, które, razem z kurtką, mogła dopisać do długiej listy rzeczy, których nie potrafiła i nie chciała się pozbywać. Chroniły ją przed światem, cierpieniem, izolowały, ukrywały słabości. Była słaba, ale bardzo głęboko, tylko gdy przekraczała próg znienawidzonego domu pełnego znienawidzonych ludzi.

𝘤𝘩𝘦𝘳𝘳𝘪𝘦𝘴 • 𝘧𝘪𝘯𝘯 𝘸𝘰𝘭𝘧𝘩𝘢𝘳𝘥Where stories live. Discover now