𝘱𝘳𝘰𝘭𝘰𝘨𝘶𝘦

727 20 5
                                    


Atmosfera przy stole była napięta, ale Max równie dobrze mogła zadać sobie pytanie; kiedy nie była? W tym domu, z tymi ludźmi, z tą jedną, konkretną osobą, zatruwającą swoją obecnością wszystko co żywe w ciągu kilku sekund, atmosfera nie tylko przy stole, ale zwykle też w ich życiu była nieprzyjemna, uciążliwa, toksyczna.

Oczywiście goście tego nie odczuwali. Państwo Garcia delektowali się wykwintnym winem, pysznymi przystawkami i doborowym towarzystwem piekielnie charyzmatycznego pana Murphy'ego, zabawiającego ich rozmową. Opowiadał dowcipy, ciągnął przyjemną, luźną konwersację, a podczas przerw, gdy tylko pan Garcia otwierał usta, by coś powiedzieć, rzucał w stronę Max surowe spojrzenia o jasnym przekazie; zachowuj się dobrze.

Tak, jak ustaliliśmy. Pamiętasz? - zdawał się dodawać dyskretny złośliwy uśmieszek.

Pamiętała, więc się zachowywała najlepiej jak potrafiła, ale tego wieczoru, gdy jakiekolwiek chęci do życia zostały jej brutalnie odebrane i spalone na popiół w ogniu jego gniewu, surowości i tyranii, było to cięższe niż zazwyczaj. Spuszczała wzrok, gapiąc się na szklankę z sokiem, gdy starała się zapanować nad gonitwą myśli. Uśmiechała się sztucznie, grzecznie odpowiadała pytana, wyprostowana, kulturalna, dyskretnie zerkając na niemiłosiernie powolne wskazówki zegara.

Chciało się jej wymiotować, słysząc te okropnie nudne historie, ale trwała dzielnie w miejscu niewzruszona, jak skała, bo strach przed tym, co mogłoby się stać, gdyby coś poszło nie tak, nie pozwalał się jej rozluźnić. Mama przyniosła danie główne - apetycznie wyglądającego kurczaka z ciepłymi ziemniaczanym pure i więcej wina.

Posiłek kusił wszystkich zapachami i wyglądem, ale nie Max, która ledwie skubnęła swoją porcję, nim odłożyła widelec. Nie miała ochoty na jedzenie, a jedyne, czego pragnęła to wyrwania się stamtąd i zaznania smaku gorzkiej nikotyny. Wskazówki zegara chodziły jeszcze wolniej, gdy minuty dzieliły ja od wyrwania się z tego koszmaru, gdy wyczekiwała aż pani Garcia przestanie skubać i konsumować malutkie kęski resztek jej ziemniaków, i wreszcie odłoży sztućce na brzeg talerza z cichym szczękiem, gdy mama wreszcie z uśmiechem pozbiera talerze, powie córkom, by poszły już do siebie i zabierze się za deser, gdy tata zacznie kolejną nudną rozmowę, przechodząc na temat interesów, prosząc żonę o otworzenie tej drogiej whisky.

Kilka chwil później wieczorne letnie powietrze uderzyło przyjemnie policzki Max, gdy schodziła po schodkach z tarasu, zakładając skórzaną kurtkę i wyjmując włosy na wierzch. Było trochę chłodniej, niż myślała, ale to dobrze. Miły kontrast dla gorącej jadalni, sztucznych uśmiechów i tego teatrzyku, z którego teraz musiała się otrząsnąć. 

Wsiadła do samochodu, poprawiła w lusterku czerwoną szminkę, uchyliła okno, włączyła jeden z ulubionych rockowych kawałków i odpaliła papierosa, delektując się przyjemnym posmakiem na języku. Samochód odjechał z podjazdu z cichym piskiem.

Jej grzeszna przyjemność, cholerny nałóg. Lubiła trzymać żółty filtr między palcami, lubiła czuć później ten zapach osiadły we włosach i ubraniach, lubiła to uczucie płuc wypełniających się ciężkim dymem. Czasami zastanawiała się, kiedy to się stało, że niegdyś znienawidzone papierosy i gorzka kawa stały się jej codziennością, ale szybko sobie przypominała błędy przeszłości, związki, które nigdy nie powinny mieć miejsca. Ścisnęła ręce na kierownicy nieco mocniej, knykcie pobielały. Ludzie odchodzą, nawyki zostają.

Ross, będący na emigracji już długie dekady, był właścicielem uroczego, klimatycznego i starego jak on baru Ross Burgeros, ozdobionego krzykliwymi neonami. Znała go od zawsze, już w najmłodszych latach przychodziła do niego na frytki i wyśmienite burgery. Później, gdy dorastała, Ross zaczął zajmować w jej sercu więcej miejsca niż rodzony ojciec, więc stawała na rzęsach, by w czasach przejściowego kryzysu, utrzymać to miejsce w rydzach. Udało się jej, bar stał w tym samym miejscu niewzruszony, jak niezniszczalna skała.

Dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał przyjaźnie, gdy pchnęła szklane drzwi, rozglądając się dookoła. Było kilka osób, ale ona szukała jednej, stojącej teraz przy barze. Chowała właśnie różowy portfel do torebki, odwróciła się i zaczęła iść prosto w stronę Max.

- W tył zwrot. Zmiana planów - oznajmiła, bez zbędnego przywitania.

Lisa popchnęła rozkojarzoną blondynkę z powrotem na zewnątrz. Dziewczyna uniosła brwi, obdarzając przyjaciółkę pytającym, zirytowanym spojrzeniem, jednak w głębi duszy doskonale wiedziała, dokąd jadą.

- Idziemy na imprezę. Przy pomyślnych wiatrach wkręcimy się w śmietankę towarzyską naszej wspaniałej szkoły.

Max przewróciła oczami, prychając. Szkoła, szkoła, ciągle szkoła, nawet kiedy się już kończyła, gdy już nie zajmowała żadnego praktycznie miejsca w jej życiu przez najbliższe dwa miesiące, jej widmo i tak ją prześladowało jak powracający koszmar.

Wszelkie protesty i przekonywania zdały się na marne. Lisa była zbyt zdeterminowana i podekscytowana - będzie tam, choćby miała pojechać na Arktykę. Max szybko zdała sobie sprawę, że po tak okropnym wieczorze nie może już być gorzej. Uległa, poddała się przyjemnej myśli utopienia smutku w alkoholu, upojenia się, chwilowego puszczenia w niepamięć dzisiejszych nieprzyjemności.

Dzisiejsze nieprzyjemności. Okropne wspomnienie znowu w nią uderzyło, zalewając krótką falą dreszczy. Odruchowo poprawiła rękawy. Samochód pomknął szybko przez opustoszałe ulice.

Wysiadły w bogatej dzielnicy, patrząc na rozciągający się przed nimi krajobraz, jakby kadr wyjęty z przereklamowanego filmu dla nastolatków z dodatkiem gorzkiej rzeczywistości; pokaźny dom, z którego dobiegała głośna muzyka, a przez szyby okien przedostawały się neonowe, migające światła oraz podwórko, a na nim porozrzucane plastikowe kubeczki, palący, śmiejący się nastolatkowie, grupka nietrzeźwych chłopaków, wynosząca z budynku stół do ping-ponga. Oraz ktoś siedzący w krzakach, rzygając pod siebie i jakiś chłopak, który na ten widok, zrobił to samo i jakaś rozpłakana, rozhisteryzowana dziewczyna, wyglądająca okropnie z całą czarną od rozmazanego tuszu twarzą.

Max nigdy nie przebadała za masówkami. Spojrzała niepewnie na podekscytowaną Lisę, która była teraz w swoim żywiole.

- Czyj to w ogóle dom?

- Em... Wyatta Oleffa?

- Wyatta Oleffa. - powtórzyła cicho, obracając w kieszeni kurtki zapalniczkę. Poczuła nagły impuls by zapalić.

Drzwi samochodu zamknęły się z trzaskiem, oznaczając, że ostatnia droga ucieczki została odcięta. Ruszyły ścieżką, zgrabnie omijając walające się dookoła śmieci.

─── . ° . • : 🍒 : • . ° . ───

𝘤𝘩𝘦𝘳𝘳𝘪𝘦𝘴 • 𝘧𝘪𝘯𝘯 𝘸𝘰𝘭𝘧𝘩𝘢𝘳𝘥Kde žijí příběhy. Začni objevovat