Rozdział 10

2K 26 5
                                    

***

Końcówka niedzieli minęła pod znakiem problemów gastryczno-jelitowych. Na szczęście mój prywatny kierowca (vel weterynarz pierwszego kontaktu, vel strażnik moralności i cnót wszelakich, vel psychoanalityk) przywiózł mnie do domu i pozwolił na powrót do formy w samotności. Dziś jest znacznie lepiej: obudziłam się po dwunastogodzinnym śnie pełna energii i entuzjazmu.

Widok w lustrze też poprawił mi humor. Opuchlizna zniknęła, a skóra na twarzy promienieje blaskiem (dziewiczym!).

Próbuję sama przed sobą ukrywać prawdę, ale to zapowiedziana wczoraj wizyta tak mnie uskrzydliła. Rzekomo to coś bardzo ważnego, więc nie śmiałam odmówić. Zresztą dobę temu niczego bym Hardingowi nie odmówiła, no, może oprócz seksu w pozycji na cheerleaderkę. Zdecydowanie łagodnieję, gdy jestem skacowana.

Piąta po południu. Mam godzinną przerwę, którą zawsze wykorzystuję na późny lunch, ale nie dzisiaj. Dzisiaj odwiedził mnie Adam, przystojny jak sam diabeł i oczywiście jak zwykle świetnie ubrany. Jak dobrze, że nie nosi kamizelek – są obrzydliwe i świadczą wyłącznie o tym, że mężczyzna zamiast zachęcającego sześciopaku skrywa pod rzędem guziczków galon albo beczułkę.

Mój samiec alfa, beta i gamma (zajmuje co najmniej trzy pierwsze miejsca w stadzie) rozparł się na fotelu po drugiej stronie biurka i zionie pewnością siebie.

– Co to jest? – Podnoszę białą kopertę, którą położył na blacie zaraz po przybyciu.

– Zobacz.

Rozrywam wąski pasek papieru. Ze środka wysypują się kartki.

– To jakieś wyniki? – Przeglądam ze zdumieniem wydruki. Morfologia krwi, przeciwciała IgG, HBS... – Co to znaczy? To twoje? – dopytuję po chwili, bo na żadnym ze świstków nie widzę danych pacjenta.

– Tak. Tu jest numer mojej karty klienta.

– Ale... po co mi to pokazujesz? – pytam tuż po tym, jak na wyraźną prośbę Adama porównałam dane z plastikowego blankietu z informacjami z wydruków.

– Żebyś wiedziała, że jestem zdrowy.

– Kompletnie się na tym nie znam – śmieję się, rzucając plik kartek na biurko.

Nie zamierzam mu mówić, że raz na pół roku badam się ginekologicznie i robię anonimowy test na obecność HIV, więc co nieco ogarniam.

– Możesz łatwo sprawdzić w necie, co oznaczają te symbole. Zachęcam. – Adam metodycznie wkłada wszystkie świstki do koperty, a potem przesuwa ją w moją stronę. – Tym bardziej że oczekuję od ciebie prawie identycznego kompletu.

– Żartujesz? – Czuję się bardzo pewnie, siedząc we własnym biurze, i chyba dlatego pozwalam sobie na podobne zagrywki.

– Nie. Tu masz adres laboratorium. – Podaje mi bladozieloną wizytówkę.

Odruchowo biorę ją do ręki.

– Na odwrocie jest data i godzina. Jeśli nie odpowiada ci termin, możesz go zmienić telefonicznie, musisz tylko posłużyć się numerem klienta. A to jest kupon z tym numerem. – Kolejna karteczka ląduje na blacie. – Wizyta została opłacona.

– Chwileczkę. – Kręcę głową. – Nie powiedziałam, że się zgadzam.

– Punkt siódmy.

– Sama zapłacę za swoje badania, nie potrzebuję twoich pieniędzy – rzucam, poirytowana.

Nie zamierzam zostać jego utrzymanką. Swoje honorarium za niepotrzebną ekspertyzę, czyli pięć tysięcy dwieście dolarów, też już oddałam.

Anatomia uległościWhere stories live. Discover now