Cena szczęścia

203 26 23
                                    


Kontrakt dobiegał końca. Zgodnie z umową, Malwina odzyskała zdrowie, a ja przez pozostałe cztery z siedmiu dni, jakie mi pozostały, starałem się chociaż zobaczyć ją z daleka. Niestety, nie miałem takiego szczęścia, jakie bym sobie życzył, bo nie spotkałem jej ani razu, odkąd widziałem, jak wzniosła się ku niebu. 

Nie wiedząc co ze sobą powinienem zrobić, z początku poprzez portal udałem się w miejsca, które były dla mnie drogie w ciągu demoniego życia, z którymi wiązały się dobre wspomnienia. Później ostatni raz odwiedziłem groby tych, których doprowadziłem do wieczności. Pożegnałem się, poprawiłem miejsca pochówków, po czym oddaliłem się samotnie, idąc przed siebie bez żadnego konkretnego celu.

Czy żałowałem? W zasadzie nie miałem czego. W porównaniu do ludzi żyłem wystarczająco długo, spróbowałem wszystkiego, co tylko mogłem. Żyłem jak chciałem. Nawet pokochałem i to z wzajemnością. Nie czułem żalu, że odchodzę. Rozliczywszy się ze swoim życiem, z zadowoleniem stwierdziłem, że bilans był na plusie.

Żałowałem natomiast faktu, że nie wziąłem bardziej poważne Duszpasterstwa Akademickiego, a konkretnie tego maniakalnego fana beznadziejnych uczesań, to jest Raguela. Pogrążony w swoich wewnętrznych rozterkach nawet nie zauważyłem, kiedy ten drań zdołał mnie wytropić. Na szczęście moje demoniczne zmysły nie uległy aż takiemu otępieniu nawet w obliczu tak ogromnej straty, jaką poniosłem na rzecz nieba. Udało mi się w porę wyczuć obecność intruza, nie mniej powód, w jakim się zjawił, przerastał moje najśmielsze oczekiwania. 

Wyglądało na to, że Raguel uparł się, że mnie zabije. I w dodatku ta kanalia dowiedziała się skądś, że dzisiaj właśnie odejdę do przeszłości, kończąc moje długowieczne życie. 

Z początku chciałem go zignorować albo napuścić na fałszywy trop odnośnie skradzionej księgi, niemniej że zdziwieniem odkryłem, że Raguelowi najbardziej zależało właśnie na moim życiu. Pewności że nie żartuje nabrałem, kiedy kula z jego antydemonicznego pistoletu świsnęła nieopodal mojego ucha. W jednej chwili mieczyk instant z krzyża przy mojej bransoletce przybrał formę pełnoprawnego miecza, ciężkiego na tyle, by bez trudu odrąbać nim głowę niejednemu gołąbkowi. Na dowód, że nie żartowałem i że wybrał zły czas na atak, miecz zaczął nieznacznie wrastać w moją dłoń, z wolna stając się przedłużeniem kończyny. 

– Nie uciekniesz, Dantalionie, dziś jest dzień, w którym zwyciężę samego Szatana! – oświadczył mi w szaleńczym amoku Raguel, wystrzeliwując salwę pocisków w moją stronę. Musiałem się naprawdę nieźle skupić i nakombinować, aby części z nich uniknąć, a część odbić mieczem w jego stronę. Gorzej, że pociski nie robiły mu zbytniej krzywdy. 

– Zupełnie straciłeś rozum – mruknąłem, przechodząc z defensywy do ataku. 

Raguel miał duże umiejętności, jednak zapomniał, na kogo trafił. To, że na co dzień nie wiedziałem potrzeby obnoszenia się siłą na lewo i prawo to nie znaczyło, że jej nie posiadałem. Teraz nie miałem niczego ani nikogo, kto mógłby mnie zahamować. Ta ostatnia walka była tylko dla mnie, prowadzona dla mojej satysfakcji. W jej trakcie poczułem niemal katharsis, przyjemną pustkę. Ciało zaś wykonywało to, co potrafiło najlepiej. 

Zabijało. 

Chociaż że zdziwieniem odkryłem, że brzydzę się odebraniem gnidzie życia. Mimo to, nie zamierzałem puścić płazem mu tego, że śmiał mi dyktować mój koniec. On należał tylko i wyłącznie do mnie i do Gabriela. Nikt inny nie miał nawet cienia prawa otwierać paszczy w tej sprawie. 

Kiedy udało mi się podejść wystarczająco blisko, zmusiłem gołąbka, żeby swoim pistoletem zablokował mój cios, w przeciwnym razie mógł się pożegnać ze swoją ręką. Anioł wybrał nadspodziewanie dobrze, chociaż pozbawiony możliwości oddania strzału cały czas kombinował, jak zmienić położenie lufy, aby mogła ponownie stanowić dla mnie zagrożenie. Niestety, to, czym mógł mnie zaskoczyć z daleka, z bliska nie robiło na mnie żadnego wrażenia.

Siła nieczysta też cierpi | Kuroshitsuji [W TRAKCIE POPRAWY]Where stories live. Discover now