Prolog

1.5K 91 7
                                    

Nowy Jork był chłodny.

Chciałby móc powiedzieć, że nad głową miał rozgwieżdżone niebo, ale niestety wisiały nad nim tylko żółte światełka lamp ulicznych. Chciałby móc powiedzieć, że przez tę chwilę, na którą powołany był do życia, znajdował się w pięknym miejscu – nad morzem, gdzie czułby lekką bryzę i słone krople morskiej wody na ustach, lub w lesie, gdzie śnieg wymieszany z pomarańczowymi liśćmi zgrzytałby mu pod butami, a powietrze było czyste i chłodne. W Nowym Jorku był jednak tylko smród i spaliny, skórzane buty chlupały w roztopach, a świat był brzydki i szary, ludzie nijacy i tacy sami.

Jednak, na szczęście, to wszystko tylko na chwilę. Tak samo, jak jego życie było tylko na chwilę dopóki po raz pierwszy nie usłyszy płaczu i nie zobaczy czyichś łez. Tylko na moment się narodził, on, na minutki pojawił się na świecie, by ulżyć komuś w bólu, by spełnić jedno, jedyne życzenie.

Mimo że był środek nocy, ulice wcale nie były opustoszałe. Miasto żyło, klaksony trąbiły, a żółte taksówki tkwiły w korkach. Skierował się na skwer, który dostrzegł nieopodal, chcąc uciec od tego tumultu. Miasto, które nigdy nie śpi, nie jest dobrym miastem.

Skwer był natomiast namiastką jego marzeń, nie zgadzał się tylko jeden element – szczupła postać, skulona, zmarznięta na twardej ławce, z twarzą schowaną w czeluści kaptura kurtki. Mężczyzna, a może dopiero chłopiec, wyciągnął przed siebie długie nogi, opierając piętę jednego glana o czubek drugiego, głowę spuszczając na pierś, a zaciśnięte w pięści dłonie chowając w kieszeniach kurtki.

Magia zapulsowała gdzieś wewnątrz, niebieskie iskry przeskoczyły po palcach. Czuł, że to Ten.

Nie siedział jakoś daleko i uniósł głowę, kiedy tylko wyczuł jego obecność. Aż zapierało dech w piersi, taki był piękny. O ślicznej twarzy, ostrych rysach i niebieskich oczach – oczach koloru nieba, kiedy słońce już zaszło, ale ciemność jeszcze nie nakryła sklepienia. Oczach najpiękniejszych i najsmutniejszych ze wszystkich mieszkańców Nowego Jorku, a po bladych policzkach toczyły mu się łzy.

To On. Życzenie tego chłopca zakończy jego życie, które zaczęło się nie wcześniej niż tego wieczora. Przez chwilę nawet tego pożałował. Że nie będzie mu dane zobaczyć szczęścia na tej pięknej twarzy, jednego uśmiechu. Był pewien, że rozjaśniłby cały świat.

Wyciągnął ręce, dotknął palcami białych policzków chłopca. Wiedział, że ten go nie poczuje, on za to był doskonale świadomy chłopaka, jego zimnej, mokrej skóry. Niebieskie iskry przeskoczyły mu po opuszkach w kontakcie ze łzami.

— Powiedz mi, czego pragniesz — wyszeptał. Chłopiec go nie słyszał, nie widział nawet, ale nie musiał. To magia sprawiała, że znał jego pytanie i odpowie, czy chce tego, czy nie.

Głos miał miękki, choć lekko zachrypły, nie wiadomo, czy od płaczu, czy od zimna.

— Kogoś, kto mnie pokocha — odpowiedział równie cicho i pociągnął nosem. — Kto będzie mnie kochał bezwarunkowo i to tak, że ja również będę mógł go pokochać.

Słowa były piękne. Może pod wpływem zaklęcia, a może w tym chłopcu naprawdę kryła się dusza poety.

Ja cię kocham.

Nie usłyszałby. A on i tak umierał. Niebieskie strumienie magii spływały z jego palców, wnikały w pięknego chłopca; świat wirował, a on czuł, że umiera. Znika. Wypełnił już swoje zadanie.

Po to był. I mimo, że Nowy Jork dookoła odchodził gdzieś daleko, a on odchodził od Nowego Jorku i od tego pięknego chłopca, którzy przez tę parę chwil byli całym jego światem, był szczęśliwy. Bo wiedział, że ktoś pokocha tego chłopca, tak jak on ukochał go przez tę parę minut, które dał im świat.

Może jednak Nowy Jork nie był taki okropny.

Tylko jedno życzenie || MalecWhere stories live. Discover now