Rozdział 5

392 28 1
                                    

Przed wejściem do klubu utworzyła się niewielka kolejka. Ogłuszający huk muzyki wzmagał się ilekroć otwierały się drzwi do środka.

Jak w każdy piątkowy wieczór, właściciele spodziewali się tłumów. DJ dopiero przygotowywał się do intensywnej całonocnej pracy, ale pierwsi miłośnicy tańca już zbierali się na parkiecie.

Ci, którzy planowali zabawić dłużej niż dwie-trzy godziny, zajęli miejsca przy stolikach i na kanapach, rozmieszczonych pod ścianami. Czekali na przybycie przyjaciół oraz na rozkręcenie się imprezy.

Komuś, kto lubi pulsujące światła dyskotekowe, przebywanie w hałaśliwych i zatłoczonych pomieszczeniach, taka zabawa by się podobała.

Jednak dla dziewczyny siedzącej przy barze, była to swoistego rodzaju tortura. To nie była jej bajka. Nie lubiła takich miejsc. Nie przepadała za muzyką klubową, która – w jej mniemaniu –więcej miała w sobie z łomotu kija golfowego po garach, niż z muzyki.

Tym, co powstrzymywało ją przed natychmiastowym opuszczeniem sali był fakt, że to tutaj miała pojawić się pewna osoba. Nie miała wyjścia – musiała jakoś się przemęczyć.

W końcu, trochę przed godziną dziesiątą, do klubu wszedł wysoki, wysportowany chłopak. W czarnej skórzanej kurtce, modnych dżinsach i koszulce, z trzema wystrojonymi pannami u boku, wyglądał jak gwiazdor.

Skierowali się do strefy dla VIP'ów, gdzie mieli zarezerwowany stolik. Złożyli zamówienie na przekąski i drinki. Chwilę o czymś dyskutowali, a następnie chłopak i jedna z dziewczyn udali się na parkiet.

Powiedzieć, że tańczyli byłoby nadużyciem. Raczej figlowali w rytm koszmarnej muzyki. Farbowana blondynka wyginała się uwodzicielsko, co rusz wpijając się w jego usta. Nie pozostawał obojętny.

Obserwując ich, można by pomyśleć, że pomylili dyskotekę z sypialnią. Tyleż niestosowne, co żenujące.

Wkrótce miejsce blondynki zajęła ciemnowłosa dziewczyna w króciutkiej sukience w panterkę. Ta również kleiła się do chłopaka, ale była bardziej powściągliwa i ograniczyła się jedynie do masowania jego ramion i klatki piersiowej.

On natomiast bez krępacji macał ją po tyłku. Jego rozbuchane ego i bezczelność – mylnie postrzegana jako pewność siebie – budziła niesmak, ale spora część z balujących tego wieczoru w klubie dziewcząt, z wielką chęcią by się z nim zabawiła.

Na sali była tylko jedna dziewczyna, która nie spuszczając z niego wzroku, nie śliniła się na jego widok. Wręcz przeciwnie – brało ją na wymioty. Odrzuciła jednak swoje uprzedzenia i skinęła na barmana, by złożyć specjalne zamówienie.

Czas zrealizować plan.


Mniej więcej po czwartej piosence postanowili trochę odpocząć. Kiedy usiedli na kanapie, podszedł do nich kelner i postawił przed chłopakiem jaskrawo zielonego drinka.

- Nie zamawiałem tego – rzucił lekceważącym tonem, gotowy wykpić kompetencje pracownika lokalu.

- To od dziewczyny przy barze – wyjaśnił młodzik, który mógł być w tym samym wieku, co obsługiwany przez niego bufon – Z pozdrowieniami od Lydii Martin...

Po tych słowach, odwrócił się na pięcie i odszedł.

Jackson zerknął w stronę baru. Siedząca tam rudowłosa dziewczyna, uważnie mu się przyglądała. Gdy ich spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się tajemniczo.


***


Głośna muzyka uniemożliwiała rozmowę. Wyszli więc tylnymi drzwiami, które prowadziły do bocznej uliczki.

Jackson dokładnie zlustrował wzrokiem dziewczynę podszywającą się pod Lydię, kiedy podążał za nią na zaplecze.

Niewysoka, szczupła, o prostych płomienistoczerwonych włosach, ubrana w czarne spodnie i połyskujący czarny top. Agentka-nastolatka na tajnej misji?

- Kim jesteś? - zapytał bez ogródek, gdy stanęła z nim twarzą w twarz.

- Znajomą Lydii i Scott'a – odparła enigmatycznie.

- Czego chcesz? - spytał, od razu przechodząc do rzeczy. Nieznajoma uśmiechnęła się w nieco ironiczny sposób.

- Przyjechałam, ponieważ mam do ciebie sprawę, Whittemore – odpowiedziała, opierając dłonie o biodra. Chłopak spojrzał na nią wyczekująco – Szukam stada - wyjaśniła - Chcę żebyś mnie do niego zaprowadził.

- Pewnie, już lecę - zadrwił - Jeszcze jakieś życzenia? - zaśmiał się sztucznie - Słuchaj, nie mam pojęcia kim jesteś, czego ode mnie chcesz i kto cię tu przysłał... - zrobił klika kroków w jej stronę – Lepiej wracaj do Ameryki, bo tylko tracisz czas... Nie pomogę ci.

Uniosła brwi, nie dowierzając jego bezczelności. Czy on naprawdę jest takim dupkiem, czy tylko tak świetnie udaje?

Ale bez względu na to jak ordynarny jej się wydawał, musiała znieść jego podły charakter, by zdobyć potrzebne informacje.

- Przysyła mnie Peter - wyjawiła część prawdy – Kazał mi odnaleźć stado brytyjskich wilkołaków. Mieszkasz tu od roku, musiałeś więc ich spotkać - utkwiła w nim swój wzrok - Zaprowadź mnie do nich - rozkazała.

Chłopak machnął tylko na nią ręką, jakby chciał ją odpędzić.

- Nic z tego - odmówił - Mam gdzieś to, co robią ci frajerzy w Beacon Hills. Od początku stawiałem sprawę jasno: nie jestem jednym z nich. Mam tu swoje życie. Całkiem fajnie życie. I nie ma w nim miejsca na bandę żałosnych wilkołaków licealistów, zrzędliwego alfę i jego walniętego wujaszka...

- Swoje cudowne życie zawdzięczasz ugryzieniu, które dał ci Derek – wycedziła przez zaciśnięte zęby, czując narastający gniew – Gdyby nie on i Peter, dalej biegałbyś po Beacon Hills jako wyrośnięta jaszczurką i mordował ludzi... Bez nich, byłbyś nikim – wytknęła mu prosto w twarz – Gdyby nie oni, tkwiłbyś teraz w Californii. Opuszczony przez adoratorów i tłumy fanek, patrzyłbyś jak Scott zajmuje twoje miejsce na szczycie szkolnej hierarchii... Jak zostaje alfą...

- McCall jest alfą?! - Jackson wydawał się być oszołomiony tą nowiną – Scott zabił Dereka?

- Nie – rzuciła wojowniczym tonem – Został alfą dzięki wrodzonej charyzmie – zakpiła – Ty nigdy tego nie doświadczysz...

Wilkołak posłał jej mordercze spojrzenie, ale ona się tym nie przejęła.

Jackson miał już serdecznie dość tego wszystkiego, więc zdecydował się zakończyć rozmowę.

- Masz problem? Niech pomoże ci Derek albo Scott... - odwrócił się i ruszył w stronę drzwi - Możesz wracać do Beacon Hills... Nie znajdziesz tu tego, po co przyjechałaś - zawyrokował, nim zniknął w klubie.

Annabelle musiała ugryźć się w język, żeby nie wykrzyczeć za nim całej wiązanki przekleństw.

Jednak cały ten gniew miał za zadanie zamaskować jej rozpacz. Nie udało się.

Peter poradził, aby odszukała pierwszego betę, którego Derek przemienił. Z pomocą Jacksona miała odnaleźć stado i przyłączyć się do niego.

Jego wskazówki były jasne. Miała jak najszybciej wyjechać i pod żadnym pozorem nie wracać do Beacon Hills. Od tego zależało jej życie.

Ale wbrew założeniom starszego Hale'a, Whittemore nie czuł się zobowiązany do wyświadczenia przysługi. Nie zamierzał spłacać zaciągniętego długu.

Sama nie wytropi londyńskich wilkołaków. To zabrałoby dużo czasu, a ona nie miała go za wiele.

Dziewczyna była zdruzgotana. Wszystkie inne opcje zawiodły. Mogła zrobić już tylko jedno - skontaktować się z Isaac'iem.

Powstrzymując łzy, wybrała na telefonie numer przyjaciela.

Ledwie usłyszała w słuchawce pierwszy sygnał, gdy nagle ktoś zaatakował ją od tyłu. Napastnik wytrącił jej z dłoni komórkę, wykręcił obie ręce za plecami i zasłonił usta dłonią, by nie krzyczała.


 Bezskutecznie szarpała się, gdy zaciągano ją w głąb alejki.

Podążając wilczymi śladamiWhere stories live. Discover now