Rozdział 46 - Słowa z cierpieniem

Start from the beginning
                                    

— Głupota — skarcił sam siebie, nie wiedząc, dlaczego w ogóle mu zależało, aby ci dwoje mogli nadal rozmawiać ze sobą tak swobodnie, jak robili to do tej pory. Zwykle nie przejmował się cudzymi uczuciami.

Czuł, że powoli zaczyna plątać się w niciach ich kłamstwa. Czy nie byłoby znacznie prościej, gdyby oboje po prostu powiedzieli sobie prawdę? Rozumiał, że Arthur nie jest osobą, która zaniedba obowiązki zabijania wiedźm i magów, ale nie wyglądał też na kogoś, kto od razu jest w stanie odwrócić się od towarzysza podróży i wbić mu nóż w plecy na pożegnanie.

Postanowił dać im trochę czasu, mimo że wiedział, iż nici wkrótce mogą zmienić się w grube liny, z jakich będzie mu jeszcze ciężej się wydostać.

Gdy wrócił do domu sołtysa, Vanora czekała na niego z nowym ubraniem, które zamówiła specjalnie u miejscowej szwaczki. Jeszcze przez długi czas chłopak nie wiedział, skąd Baronowa tak dobrze znała jego rozmiary, aby odpowiednio poinstruować pracownicę. Gdy przymierzył nowy strój, pasował idealnie. Startą miejscami białą koszulę zamienił na bluzę bez rękawów w kolorze ciemnej zieleni. Odznaczała się szarym lnianym kapturem będącym w stanie zakryć nawet większą część twarzy. Vanora tłumaczyła, że będzie potrzebować przede wszystkim właśnie kaptura, aby nie rzucać się w oczy, gdy znajdzie się wśród ludzi. Vindicate osobiście wątpił, że w towarzystwie brązowowłosej jest możliwe nie rzucanie się w oczy. Dłonie obwiązał białym bandażem i wziął do nich miecz, który również został mu sprezentowany przez Baronową. Dzięki niemu miał sam się bronić i nie polegać na pomocy kobiety, co oczywiście zdążył już uznać za obelgę odnośnie do umiejętności walki, ale nie powiedział tego na głos. Był wdzięczny za nowe ubrania i broń, gdyż poprzednie zużyły się podczas walki z Baronową i Roweną.

Wkrótce po tym wyruszyli w dalszą podróż, zostawiając za sobą niewielką osadę na pograniczu, w pobliżu zachodnich lasów Aurum. Sołtys dotrzymał słowa i znalazł kogoś, kto za niewielką opłatą zawiózł grupę Vanory w pobliże przejścia granicznego, ale nadal musieli przebyć pół dnia drogi, by dotrzeć na miejsce.

W międzyczasie Rowena starannie zbierała brakujące składniki i szykowała maść, która całkowicie wyleczy twarz Vina. Wieczorem, gdy nie mogli oddalić się od miejsca, w którym zniknęła Baronowa, dziewczyna siedziała przy ognisku, ucierając w moździerzu zioła wyjmowane z walizki wypełnionej cieniem. Nie chciała tego robić w dzień, kiedy to można gołym okiem dostrzec brak dna w bagażu. Wolała, by pozostał zamknięty, inaczej Arthur mógłby przejrzeć jej magię. W nocy przynajmniej moc rozpływała się w całkowitym mroku, ukrywając pośród sił znacznie potężniejszych niż moce bóstw — pośród samej natury, znikając w objęciach świata i pozostając niezauważoną aż do pierwszych promieni słonecznych.

Po jakimś czasie dosiadł się do nastolatki Kolekcjoner Blasków, uważnie przyglądając się temu, z jaką starannością rozciera kwiat o szkarłatnych płatkach. Następnie zaoferował jej pomoc i zajął się przygotowywaniem naparu, z którego należało odparować całą wodę.

— Nie wiedziałam, że znasz się na tym — powiedziała, uśmiechając się przyjaźnie. — Czy to obowiązkowa umiejętność w twoim zawodzie?

— Nauczyłem się tego sam, w podróży — odpowiedział, nie podnosząc wzroku. — To całkiem przydatne, gdy na swojej drodze ciągle spotyka się rannych ludzi. Nie potrafię przejść obojętnie nawet obok lekkiego skaleczenia. A co z tobą?

— Uczyłam się tego od dnia moich narodzin. Moja... — zawahała się na moment, jednak po chwili kontynuowała już normalnym tonem. Co było złego w nazywaniu Tary matką? W końcu tym właśnie była, Matką Czarnej Magii. — Moja matka kazała mi całymi dniami studiować zielarskie księgi. Leki, trucizny... Wszystko. Musiałam umieć wszystko, inaczej nie wypuszczała mnie z domu. Większość życia spędziłam w zamknięciu u jej boku.

Śmierć NiebiosWhere stories live. Discover now