Można powiedzieć, że wszystko było tak jak wcześniej. Bo pozornie właśnie tak było.

Jednak wnikliwe oko zauważyłoby, że krajobraz nie był jedyną zmieniającą się rzeczą w ich otoczeniu. Można powiedzieć, że wraz z każdym liściem z gracją spadającym z wysokiego drzewa, dystans pomiędzy tą dwójką powiększał się. Wkradła się pomiędzy nimi pewna rezerwa. Ich gesty stały się powściągliwe, jakby niepewne. Niedopowiedzenia i dziwna nerwowość wisiała wysoko w powietrzu sprawiając, że atmosfera gęstniała.

Przestali czuć się ze sobą swobodnie. Ona przestała ufnie wtulać się w jego ramiona, a on zaprzestał szukać powodu, aby choć dotknąć jej ciała. Bo niewinne uściski, które wcześniej były czymś naturalnym, nagle stały się nieodpowiednie. A dreszcze, które przebiegały wzdłuż ich kręgosłupów za każdym razem, gdy ich ciepłe ciała musnęły się, sprawiały, że czuli się winni.

Wystarczyła krótka chwila, gdy ich usta prawie spotkały się w pocałunku. Wystarczył ułamek sekundy, gdy prawie czuli na języku swój smak. Wystarczył moment, podczas którego prawie dzielili to samo powietrze. I dotyk ich skór, ciepło ich ciał i przeskakujące między nimi iskry, stały się nieodpowiednie. Stały się nieadekwatne. Niemal trudne do wytrzymania.

Oboje udawali, że wszystko jest jak dawniej. Wkładali na twarz maski, markując beztroskę. Jednak wyczuwali, że ich relacja nie będzie już nigdy taka sama. Bo zabrakło tej naturalności, prostoty i szczerości, na którą tak długo pracowali. Dystans się pogłębiał, jednak oni nie próbowali z nim walczyć.

Starali unikać się bezpośredniego kontaktu ich ciał. Oboje nie byli w stanie znosić ze spokojem ducha ciepła drugiej osoby. Nie chcieli dawać sobie pretekstu. Bali się kusić los. I choć nigdy o tym nie rozmawiali, oboje dzielili podobne obawy.

Oboje sądzili, że nie zasługują na drugą stronę. Oboje bali się reakcji swojego ciała. Obawiali się tego, co zaczynało rodzić się głęboko w ich ciele. A ich obawa pogłębiała się jeszcze bardzie, bo czuli, że nie potrafią z tym walczyć. A powinni, z całych sił. Na przekór uczuciom, powinni posłuchać rozsądku.

Bo przekonali się, że jakiekolwiek uczucia potrafią jedynie krzywdzić. Że niosą jedynie ból i rozczarowanie. Że prędzej czy później powodują ciężkie do wygojenia rany. A oni mieli już dość blizn, aby ryzykować następne.

Jednak rozsądek przegrywał w przedbiegach.

Ona mimowolnie tęskniła za bezpieczeństwem, które czuła jedynie wtulając się w jego ramiona i słysząc bicie jego serca.

On mimowolnie tęsknił za tym jak jej ciało ufnie wtula się w jego ramiona, a jego otacza zapach jej perfum.

A mając pokusę tuż pod nosem, pragnienia wydawały się jeszcze silniejsze. Bardziej dosadne. Bardziej pociągające. A mimo to niedostępne.

Dlatego Zayn coraz częściej wyciągał Penelope z mieszkania. Wmawiając sobie, że świeże powietrze dobrze jej zrobi. Że dzięki temu nabierze sił, a jej twarz zyska rumieńców. Wiedział jednak, że tylko w otoczeniu innych ludzi, będzie potrafił utrzymać narzucony przez siebie dystans. Że tylko w ten sposób zachowa rezerwę.

Miał poczucie, że sporo ryzykuje. Mimo odpowiedniego kamuflażu, pomimo ciemnych okularów które gwarantowały mu nieco anonimowości. Pomimo kapturów, które pozwalały mu skryć się w cieniu, czuł na sobie spojrzenia innych. I nie był to wymysł jego wyobraźni, nie była to jedynie jego fanaberia. Potrafił już zauważyć, kiedy mijane go osoby rozpoznawały go. Zaczynały gorączkowo naradzać się skąd znają jego twarz, a następnie w ich oczach błyszczały znajome iskry. Kilkakrotnie musiał więc skrócać ich spacer, wmawiając Penelope, że jest za zimno na dłuższe wędrówki. I udawało mu się nie dopuścić do spotkania brunetki z jego fanami. Przez co zaczął być coraz bardziej zuchwały.

bumper cars || Zayn MalikWhere stories live. Discover now