Los często płata nam małe figle. Czyni żartobliwe psikusy. Wesołe w jego opinii psoty. Ironiczne, nikogo nieśmieszące kawały. Bawi się z nami. Droczy. Wodzi nas za nos. Miesza nam w głowach. Wprowadza w nasze życie zamęt. Z impetem rzuca nam kłody pod nogi. Krzyżuje nasze zamiary. Mnoży trudności. Piętrzy przeszkody. Wchodzi nam w paradę. Mąci. Jątrzy. Konszachtuje.
Cieszy go nasze zdenerwowanie. Karmi się naszym rozdrażnieniem. Rośnie w siłę widząc złość majaczącą się na naszej twarzy. Bawi go nasze zdezorientowanie. Śmieje się widząc naszą irytację. Raduje go nasze wzburzenie.
I mimo, że czasem podejmujemy się jakiejś czynności, przez igraszki losu, na naszych chęciach się kończy. Przez nieprzychylność losu, nie jesteśmy w stanie jej wykonać danego zadania. I mimo, że z naszych ust nie padło słowo obiecuję. To i tak czujemy się zobligowani. To i tak przepełnia nas poczucie zobowiązania. To i tak czujemy się pokrzywdzeni, że zrządzeniem losu nie możemy być tam gdzie chcemy. Tam, gdzie powiedzieliśmy, że będziemy.
I wolimy nie wyobrażać sobie rozczarowanej nami miny. Tych pięknych, błękitnych oczu, teraz nieco smutnych z powodu naszej niesłowności. Tych cudownych, różowych ust, teraz nieco zawiedzionych z powodu naszej nierzetelności. Wolimy sobie tego nie wyobrażać, bo mogłoby to skutkować rzuceniem wszystkiego i szaleńczym biegiem w celu naprawy tej fatalnej sytuacji. W celu podreperowania swojego dobrego imienia. W celu przeobrażenia smutnego grymasu w pozytywny uśmiech rozjaśniający tą piękną twarz.
Z chwilą, gdy zaparkował swojego czarnego Land Rovera przed szpitalem rozbrzmiał dźwięk jego komórki. Zmarszczył czoło, świadomy, że ten dzwonek nie zwiastuje niczego dobrego. Bowiem melodia wydobywająca się z jego telefonu oznajmiała, że dzwoni jego management. Tak, przypisał im specjalny dzwonek, żeby wiedzieć, kiedy nie powinien śpieszyć się z odbieraniem przychodzącego połączenia. Pełny złych obaw, wyciągnął komórkę z kieszeni kurtki, naciskając zieloną słuchawkę.
-Tak?- Zapytał wychodząc z samochodu i zatrzaskując za sobą drzwi.
-Cześć Zayn, musisz szybko przyjechać do Syco.- Odezwał się po drugiej stronie Jim, jeden z asystentów jego sztabu managerskiego. –Cowell zwołał pilne, obowiązkowe spotkanie.-
-Co się stało?- Zapytał, stając na środku parkingu. Odruchowo zerknął w stronę budynku, bezwiednie wodząc wzrokiem po oknach znajdujących się na trzecim piętrze. Jedno, bowiem należało do pokoju, w którym teraz czekała na niego Penelope.
-Wszystkiego dowiesz się na miejscu. Chłopcy już są w drodze. Pośpiesz się.- Rzucił Jim, po czym rozłączył się nie dając mu szansy na zaoponowanie. Brunet sfrustrowany przez chwile bił się z myślami. Był rozdarty. Nie wiedział czy powinien dalej kontynuować swoją drogę do pokoju błękitnookiej dziewczyny, czy też powinien odwrócić się na pięcie i pojechać do siedziby Syco. Nagle jego telefon ponownie się rozdzwonił. Zerknął na ekran, odczytując z niego imię Louisa, po czym odebrał połączenie, przysuwając komórkę do ucha.
-Gdzie już jesteś?- Kolega od razu przeszedł do konkretów. I być może właśnie to spowodowało, że Zayn rzucił przeciągłe spojrzenie na okna usytuowane na trzecim piętrze i z rezygnacją wrócił do samochodu.
Wmawiając sobie z każdym krokiem, który przybliżał go do samochodu, że nie miał wyboru. Bo myśl, że miał wybór, sprawiałaby, że czułby jeszcze większe wyrzuty sumienia. Przekonywał samego siebie z każdym kilometrem, który oddalał go od szpitala, że brunetka nawet nie zauważy jego braku. Że poradzi sobie bez niego.
CZYTASZ
bumper cars || Zayn Malik
FanfictionOna została osamotniona. Pozorna bańka bezpieczeństwa, która dotąd ją otaczała pękła bezpowrotnie. Ludzie, których kochała odeszli. Obiecała sobie, że już nigdy nie dopuści do siebie ludzi tak blisko. Nie przywiąże się do nich. Nie pokocha...