rozdział 33.

2.2K 195 17
                                    

Wystarczy mała szpilka z impetem wbita między dwie coraz bliższe sobie osoby. Wystarczy wąski, ale dosadny klin, aby oddalać je od siebie na coraz większy dystans.

Mimo, że nadal dzielą ze sobą swój czas. Mimo, że posyłają sobie uśmiechy, ciepłe słowa i stale się przekomarzają. To jednak gołym okiem widać, że wkradły się między nimi niedomówienia. Małe nieporozumienia, które rozrastają się do olbrzymich rozmiarów.

Chowają w sobie męczące ich myśli. Nie są w stanie wyrzucić ich z siebie i tym samym rozjaśnić tej ciężkiej atmosfery, która otacza ich niczym mgła. Niczym ponura szarzyzna wisząca nisko nad ziemią i zaburzająca klarowność wzroku. Z premedytacją deformująca kształty. Z rozmysłem mącąca kolory. Z wyrachowaniem zakłócająca nasz osąd.

Szczerość. Tylko tyle i aż tyle wystarczy, aby mgła zniknęła niczym za czarodziejskim machnięciem magicznej różdżki. A jednak wolimy udawać, że nic się nie zmieniło. Że nie dostrzegamy tego dystansu, który sobie narzuciliśmy.

Że nie widzimy jego rezerwy.

Że nie widzimy jej rezerwy.

Pomimo tego, że z dnia na dzień wydaje się ona coraz większa. Pomimo tego, że z godziny na godzinę czujemy się sobie dalsi. Pomimo tego, że z minuty na minuty przepaść między nami pogłębia się.

Pozwalamy niedomówieniom wisieć w zawieszeniu nad naszymi głowami, bo boimy się obrać jakiekolwiek stanowisko. Boimy się zrobić jakikolwiek ruch. Tkwimy w zawieszeniu.


Słońce wspinało się wysoko na niebo, aby po chwili sławy, gdy błyszczało na samym szczycie sklepienia, zacząć stopniowo opadać w dół, chowając tym samym swoje coraz słabsze promienie za horyzontem. Jego blask ustępował miejsca lśniącemu księżycowi i gwiezdnym konstelacjom rozsypanym na ciemnym niebie. Jasne punkty iskrzyły na granatowym płótnie, migotały swoim wewnętrznym blaskiem, aż w końcu mrok powoli się rozjaśniał, a słońce nieśmiało zaglądało znad horyzontu. Noc ponownie zamieniał się w dzień. I tak raz za razem.

Upływały kolejne dni. Przemijały kolejne tygodnie. Termometry wskazywały coraz niższe temperatury. Zielone liście na drzewach zmieniły swe kolory na głębokie brązy, na cieszące oczy czerwienie i żółcie, na królewskie odcienie złotego. Ich delikatne łodyżki zrywały się z grubych konarów, sprawiając, że z każdym podmuchem wiatru na ulicach fruwały kolorowe chmary liści o najróżniejszych kształtach. Niczym konfetti barwiące szare ulice Londynu. Wirowały, wznosiły się i opadały, przykrywając bure chodniki złoto-brązowym dywanem. Szeleszczącym przy każdym kroku mieszkańców stolicy Wielkiej Brytanii.

Jednak większość ludzi nie zauważało piękna, które ich otaczało. Nie zwracali uwagi na czarującą naturę, na feerię kolorów rozjaśniającą ich codzienność, na złotą jesień otulającą Londyn. Mogli sycić oczy wirującymi na wietrze liśćmi, mogli napawać się kolorowym dywanem okrywającym podłoże, mogli upajać się barwami jesieni. A jednak przyzwyczaili się już do tego widoku. Mając go na co dzień, przestali dostrzegać tą magię.

Jednak on widział tą czarodziejską atmosferę, czuł jak jej piękno wtacza się przez jego oczy wprost do serca, otulając go przyjemnym ciepłem. I starał się w jak najwierniejszy sposób oddać zmieniający się krajobraz, opisać go w taki sposób, aby Penelope potrafiła go zobaczyć oczami wyobraźni.

Za każdym razem gdy spacerowali długimi, krętymi, parkowymi alejkami, starał się wychwycić najmniejsze zmiany w otoczeniu. To, jak liście zdawały się bardziej złociste niż podczas poprzedniej wędrówki czy to, jak zagrabiono je w wielkie kopy na środku wielkiej połaci szarawej trawy. Ich obuwie tonęło w miękkim, wielobarwnym dywanie, pod ich stopami szeleściły liście wysuszone lekkimi promieniami słońca. A oni rozmawiali, przekomarzali się, a czasami po prostu milczeli, zatopieni we własnych myślach.

bumper cars || Zayn MalikWhere stories live. Discover now