14 kwietnia 2024 - pierwszy oddech

48 15 27
                                    

14.04.2024 (niedziela)

Uwagi ― Przeprowadzka: w trakcie. Mam cały pokój nieprzydatnych klamotów. Nawet nie wiem, gdzie to poupychać. Powinnam sobie dokupić dwie komody i szafę na same ubrania, że o butach nie wspomnę. Kto mi to wniesie i skręci? Cóż, zachciało się życia na własną rękę, więc czas stać się prawdziwą feministką.

Pierwszy minus samotnego życia [―] brak pomocy przy noszeniu ciężkich rzeczy. Spoko, ogarnę.

Stan rzeczy ― Wystawię część rzeczy na aukcje w internecie. Zajmie mi to kilka tygodni, ale kasa się przyda, po co ma to wszystko leżeć i zbierać kurz. Czas przemyśleć swoje podejście do mody, może faktycznie postawić na minimalizm. Pod aptecznym fartuchem i tak nic nie widać.

Stan ciała ― Ciało nie jest jeszcze w stanie rozkładu, więc jedno szczęście. Kontroluję moje zwidy i biorę witaminy. Ograniczam też kawę, bo akurat żadnej ze sobą nie zabrałam. Zostawiłam też ekspres, będzie mi bez niego smutno. Tak jak zatęsknię za pralko suszarką i lodówką. Za naszym kochanym Bobkiem, czyli odkurzaczem i wieloma innymi rzeczami, których ze sobą nie miałam szans zabrać. Przestaję o tym pisać, bo zaraz się rozryczę.

Stan ducha ― Igor jak twój stan? Umówiliśmy się, że wymyślony nadal będzie Igorem, a prawdziwy będzie nazywany po nazwisku, czyli Krzemiński. Ustalone godziny rozmów świetnie się sprawdzają, fajnie się dogadujemy. Ponoć pierwsza noc w nowym miejscu jest kluczowa i trzeba zapamiętać pierwszy sen. Nie śniło mi się kompletnie nic.

Miejsce na moje notatki:

Krzemiński jest strasznym gadułą, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Ma przyjemny głos i wydaje się szczery. Dopiero wczoraj dowiedziałam się, że to on zadzwonił po karetkę i pojechał ze mną do szpitala. Nie chciał mnie zostawiać samej na izbie przyjęć ani potem kiedy załapałam się na własną kozetkę. Spędził noc w szpitalu, bezinteresownie, z obcą babą, która na dodatek przez ten cały czas go miała za swoją halucynację. Jeśli jeszcze sam się nie pokapował, to ode mnie na pewno się nie dowie, że wyglądają tak samo. Tylko tyle napiszę, bo właściwie brak mi słów. Chciałabym mu podziękować i zapytać, dlaczego to wszystko dla mnie robi. Przecież nie jest mi nic dłużny.

Sprzątanie i układanie gratów to jedno, a słoneczny i ciepły wiosenny dzień, po listopadzie trwającym pół roku, to zupełnie inna bajka. Edyta, mając widok z okien tylko na kawałek ulicy, zapragnęła wyjść na spacer, odetchnąć świeżym powietrzem i zapoznać się z okolicą. Nie znała tej dzielnicy, urodziła się zupełnie gdzie indziej i załóżmy, że nie ma to większego znaczenia dla całej historii. Przynajmniej w tym momencie. Z mapy w telefonie wynikało, że nad morze dotrze w dwadzieścia minut piechotą. Do galerii handlowej, w której pracowała podobnie. Lepszej lokalizacji nie mogła sobie wymarzyć, nawet gdyby jakimś cudem wcześniej zaczęła szukać mieszkania. Najwyraźniej miała szczęście.

Wyszła z domu i okrążyła szybkim krokiem najbliższy kwartał zakreślony przez przecinające się pod kątem prostym ulice. Brak orientacji dokuczał jej tylko w lesie i na otwartych terenach, wśród niskich budynków z czerwonej cegły czuła się swobodnie. Urzekły ją kwitnące w przydomowych ogródkach mirabelki i intensywnie żółte forsycje, pojawiały się też tulipany i żonkile. Wiosna paradowała razem z nią wzdłuż szerokiego chodnika, pyszniąc się soczystą zielonością liści i całym kwietniowym arsenałem.

W niedzielę, czyli w dzień przymusowego odpoczynku i tak wszystko było zamknięte, oprócz cukierni. Nie został nawet kawałek sernika, żarłoki wykupili wszystko, z wyjątkiem ciasteczek anyżowych na wagę. Edyta kupiła garść na czarną godzinę, mimo że za nimi nie przepadała. Lokalna Żabka była nędzna i otwarta dopiero od jedenastej.

Instynktownie odebrała wibrujący w kieszeni telefon i uśmiech jej zrzedł, kiedy usłyszała głos Kornelii, matki Wojtka.

― Dzień dobry Edytko. Czemu tak długo cię nie ma, kiedy masz zamiar wrócić do domu? ― spytała troskliwie. ― Co się stało?

Dziewczyna przywitała się niepewnie, ale nie przystanęła w drodze powrotnej.

― Nie wrócę. Rozstaliśmy się z Wojtkiem. Wczoraj zabrałam część swoich rzeczy ― odpowiedziała, zachowując spokój i wyrównując oddech. ― Myślałam, że wytłumaczyłam to wszystko bardzo dokładnie.

― Kochanie, czy nie uważasz, że należą nam się wyjaśnienia? Przyjęliśmy cię pod nasz dach i traktowaliśmy jak córkę.

― Wojtek na pewno wszystko państwu wyjaśni, o ile jeszcze tego nie zrobił. ― Miała na końcu języka kilka docinków pod adresem mężczyzny, ale zdecydowała zachować zimną krew. To była sprawa między nimi.

― Zachowujesz się dziecinnie Edytko. ― Kornelia nie spuszczała z tonu.

Dziewczyna stała już pod furtką swojego nowego miejsca zamieszkania i uznała, że nie będzie wnosiła tam swoich starych problemów.

― Muszę już kończyć. Odezwę się w wolnej chwili. ― Rozłączyła się, pewna, że sprawa rozstania nie wymaga dalszego tłumaczenia.

Pomysł zamieszkania na poddaszu przeforsowali jego rodzice, kusząc ich wygodą i bezpieczeństwem tego rozwiązania. Niestety nie potrafili zachować dystansu, faktycznie traktując Edytę jak córkę, którą bez ogródek strofowali i starali się na każdym kroku kontrolować. Gdyby młodzi ludzie rozmawiali ze sobą częściej, Edyta wiedziałaby, jak często Wojtek toczy boje, nie tylko z matką, ale też z ojcem. Owszem, Kornelia przynosiła im od czasu do czasu obiad, ale tylko po to, żeby przeforsować swoje pomysły, a jeśli syn sprzeciwiał się, zjawiał się Konrad Zalewski, by autorytarnym tonem oznajmić: „Nie życzę sobie, żeby matka chodziła przez was smutna i wieczorami płakała!". Z jednej strony to dobrze, a z drugiej, każdy powinien nauczyć się stawiać granice.

Dziewczyna podskoczyła przestraszona, widząc czekającego na korytarzu Krzemińskiego. Zza otwartych drzwi było słychać telewizor, a facet siedział na schodach i podpierał głowę.

― Zaczaiłem się, bo chcę zabrać rzeczy. Oddałem ci przecież swoje klucze. Nie mam zapasowych, z resztą i tak bym nie wszedł. No nieważne. Mogę teraz?

― No jasne! ― Edyta wyjęła z kieszeni ciastka i klucze, a wchodząc do mikroskopijnego przedpokoju, wrzuciła telefon do koszyka na komodzie.

Kuchnię stanowiło kilka szafek, zlew i turystyczna lodówka. Widać nie była tutaj również nikomu potrzebna ani kuchenka, ani zmywarka, ani pralka.

Igor spakował zawartość szuflad do dwóch plastikowych worków i po chwili wrócił. Złapał się pod boki, omiótł wzrokiem kawalerkę i westchnął zrezygnowany.

― Nie cierpię życia na walizkach, rozpakowywania i przeprowadzek.

― Zrobiłam herbatę ― powiedziała Edyta. ― Chciałam cię czymś poczęstować, ale taka ze mnie gapa, że nie zdążyłam zrobić wczoraj zakupów. Mam tylko ciasteczka, może akurat takie lubisz?

Krzemiński poczęstował się ostrożnie.

― Wiem, że są obrzydliwe, ale zawsze mam ochotę próbować, czy nic się nie zmieniło ― zażartował. ― Jeśli będziesz chciała coś upiec albo ugotować, korzystaj z kuchni na dole.

― I tak nie lubię gotować ― Edyta nadal czuła się wywołana do odpowiedzi. ― Próbowałam, ale nie sprawia mi to przyjemności.

― Spokojnie, jesteś tu dopiero drugi dzień. Nie musisz przecież.

Krzątali się obydwoje przez kilka godzin, wynosząc rzeczy i przestawiając meble. Czuli się w swoim towarzystwie swobodnie i rozumieli się bez słów, tylko Edyta od czasu do czasu zerkała na niego i uśmiechała się do swoich myśli.

A gdyby tak zamieścić w książce scenę przeprowadzki? Kilka zabawnych dialogów, kiedy wypada z pudła jej lub jego bielizna. Albo, kiedy okazuje się, że całkowicie zapomniała o swoim regale z książkami.

― Psia mać ― zaklęła Edyta i opadła ciężko na wersalkę. ― Moje ukochane książeczki!!!


WYMYŚLIŁAM CIĘWhere stories live. Discover now