Rozdział 11

2 0 0
                                    

Gdziekolwiek się nie odwrócił, widział pozbawione życia ciało z tą samą, ciemną bruzdą na szyi. Takie same, dzierżące sznur, zimne dłonie. Pięć trupów.

— Zupełnie tego nie rozumiem. Przecież wszystko było dobrze. Rozmawialiśmy jak kiedyś, na Vernon. Nie wiem...

Doradca Troi oparła dłoń na ramieniu zrozpaczonego kanclerza. Był w okropnym stanie, gdy tylko go zawołali, by powiedzieć o znalezieniu cywili. Co gorsza, tych samych, którzy mieli wątpliwości co do ewakuacji.

Jak ustalono wstępnie, zgon nastąpił przez uduszenie. Trzymane jeszcze w rękach sznury były narzędziem zbrodni. Udusili się sami, bez listów pożegnalnych, bez ostrzeżeń.

— Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, by to wyjaśnić. Też jesteśmy wstrząśnięci tą sytuacją.

— Czy... czy To coś mogło ich zabić, a potem upozorować to wszystko?

Picard miał ochotę przytaknąć. Dla niego było to jedno z logiczniejszych wyjaśnień, ale powstrzymał się od wydawania zbyt pochopnych wniosków:

— Nie można tego ani wykluczyć, ani tego założyć. Warto mieć na uwadze wszystko. Zresztą, sporo wyjaśnią dokładniejsze badania.

Taka wiadomość miała uspokoić roztrzęsionego nieszczęśnika. Właściwie, był o krok od rzucenia się na kolana, darcia paznokciami własnej skóry i przeklinania. Jednak musiał zachować pewne pozory.

— Kiedy Q to coś powstrzyma?

— Jestem pewien, że nad tym pracuje, o ile zrobiła to Bestia.

Zapatrzywszy się chwilę w jednego z denatów, pokręcił głową. Jaki to miało związek z dziwnym przeczuciem, które mu wtedy towarzyszyło? Tym mówiącym, że to, co powiedział na ApisXi, nie pochodziło od niego?

Coś jeszcze przyciągnęło wzrok Picarda. Widział uszkodzenie w materiale rękawa, które przypominało ślad po wyszarpaniu kawałka. Wyrwanie czymś tępym, ale silnym z kilkoma błyszczącymi na splocie kropelkami jakiejś cieczy.

Dziwne, pomyślał, dotykając opuszkami palców postrzępienia.

"Błagam, nie. Nie możecie się temu poddawać. Jesteście potrzebni, proszę. Nie róbcie tego, powinniście żyć."

Kapitan zamrugał kilka razy. W jego głowie nie było już tego bezkształtnego głosu, który słyszał, ale czuł desperację i rozpacz. Bezwiednie uronił kilka łez, zanim odwrócił się do doradcy.

— Co się stało? Wy...

— Ostrzegałem — wszedł jej w słowo Q. — Czy nie mówiłem, że takie rzeczy będą się dziać, jeśli nie dasz mi wolnej ręki?

Rhys posłał oficerowi ostre spojrzenie. Przecież tamten zapewniał, że zrobi wszystko, a dopuścił do tak smutnych wydarzeń.

— Mówiłem, że nie mam mocy, by cię powstrzymać przed czymkolwiek. Mam tego świadomość. Wystosowałem do ciebie odpowiednie słowa. To wszystko. Jak słowa miałyby cię powstrzymywać?

Nadistota wybuchła śmiechem. Złożyła przed sobą dłonie, a siadając w niewidzialnym fotelu, założyła nogę na nogę:

— Masz rację. To była karta, która trzeba było rozegrać w ten, a nie inny sposób. Teraz już wiesz, że to nie są przelewki.

— Na litość, niech pan się z tym rozprawi. Zanim ktoś jeszcze zginie — jęknął Kanclerz, wcinając się w rozmowę.

Jedyną odpowiedzią, był obojętny wzrok Q i pstryknięcie palcami. Po tym przedstawiciela Vernon już nie było z nimi w pomieszczeniu.

— Powinien ochłonąć, bo powoli robi się nie do zniesienia.

— Chodzi o dobro cywili — przypomniała mu Troi. — Nie o ciebie.

— A mi nie chodzi o mnie, tylko o Continuum i to, co mi powierzyli do zrobienia.

— Więc chodzi o ciebie.— Kapitan skrzyżował ręce na piersi. — Nadal nie mówisz, czym jest to, co ścigasz.

Znudzony rozmówca przewrócił oczami. Najwyraźniej udzielenie tej informacji było dla niego dość niewygodne.

— To skomplikowane. Nie zrozumiesz tego. Tym bardziej że już drugi raz to coś na ciebie zadziałało. Czułem to, zaledwie przed kilkoma chwilami.

Ten głos, przypomniał sobie. Ten bezosobowy tembr towarzyszący odczuciu rozpaczy i desperacji. To było to coś? Czego od niego chciało?

— Co ci powiedziało? Broniło się? Pewnie się tłumaczyło. Nie przejmuj się, to były kłamstwa.

Mężczyzna, coraz intensywniej zastanawiał się, czemu nadistota tego nie wiedziała. Dla niej nie było przecież rzeczy nie możliwych, a skoro były, brzmiało to jeszcze bardziej niepokojąco.

— To coś błagało, by tego nie robili. Mówiło, że mają żyć. Czułem emocje tego czegoś.

Te słowa zniwelowały napięcie rosnące w umyśle doradcy. To, co chwilę wcześniej odebrała jako niepokojącą anomalię, miało logiczne wytłumaczenie. Zbitek nietypowych dla Kapitana odczuć, był wynikiem działania czegoś z zewnątrz. Nawet wiadomo było, czego.

Q, tymczasem siedział w milczeniu na swoim nieistniejącym krześle. Coś chodziło po jego głowie długi czas, aż rozciągnął usta w promiennym uśmiechu:

— Doskonale.

— W jakim sensie? — Deana przekręciła głowę na bok.

— Widzisz, To jest doskonałym zbrodniarzem. Mami wam w głowach tak, żebyście wierzyli, że nie jest winne. Ale jest.

Ostatecznie, słuchając tego wszystkiego, Picarda naszły bardzo mieszane uczucia. Miał równie dużo powodów, by ufać Q, jak i by mu nie ufać. Czy lepiej było wziąć stronę istoty, którą się znało i była nieprzewidywalna, czy nieznanej i niewiadomej?

Kwestia PodejściaWhere stories live. Discover now