Rozdział 1

8 1 0
                                    

Dziennik Kapitana. Federacja zleciła załodze USS Enterprise udanie się do układu ApisXi w celu ewakuacji niewielkiej populacji osiadłej na asteroidzie 98.3, nazywanej Vernon. Według danych, na przesiedlenie zdecydowało się około 99% mieszkańców. Reszta, mimo wielokrotnych próśb, postanowiła zostać i oczekiwać na śmierć.

Mężczyzna siedzący przy stole zwolnił przycisk nagrywania i potarł łysą czaszkę dłońmi. Z bólem przez gardło przeciskały mu się te słowa, bo nie były pustą statystyką. Oczyma wyobraźni widział tę garstkę istot, które same postanowiły nie uciec śmierci. Niemal czuł swąd ich ciał i słyszał krzyki, gdy asteroida rozbijała się na kawałki w atmosferze gwiazdy, z którą weszła na kurs kolizyjny. Wiedzieli o tym od początku. O ograniczonej ilości czasu.

Krótkie westchnienie przecięło powietrze, przesunęło się po czerwono czarnym uniformie, by rozbić się o emblemat Federacji Zjednoczonych Planet. Po to zostali powołani. By nieść pomoc i nadzieję tym, którzy tego potrzebują. Jednak, jak można było ratować tych, którzy nie zamierzali nawet wyciągać dłoni po pomoc?

Nadmiar myśli opuścił kapitana, gdy krótki sygnał poinformował go, że ktoś czeka pod drzwiami. Niewiele się zastanawiając, wyprostował się za biurkiem i krzyknął:

— Wejść.

Za rozsuniętymi skrzydłami pojawiła się kobieca sylwetka. Ciało opinał jej liliowy kostium o dużym, trójkątnym dekolcie, a złożone ręce, do spółki z kaskadą ciemnych, falowanych włosów pozwalały doskonale przekierować spojrzenie wprost na jej twarz. Na złożone, pomalowane usta i ciemne, duże oczy.

— Mogę przeszkodzić? Wyczuwam, że coś bardzo pana martwi, kapitanie.

Picard odwrócił wzrok przykazując doradcy Deanie Troy, by zajęła miejsce po drugiej stronie biurka. Jako pół Betazoid, potrafiła telepatycznie wyczuwać emocje wielu istot. Nie trzeba więc było wielu słów, by połączyła ze sobą fakty. Uczucia, nawet te najgłębiej skrywane, nie były dla niej tajemnicą.

Po wyczerpującym milczeniu dalej czekała, aż mężczyzna zdecyduje się mówić. Miał prawo nie chcieć, nie czuć się z tym zupełnie komfortowo. W końcu przytłoczyły go myśli:

— Ci ludzie z 98.3. Ten przeklęty jeden procent. Nie mogę znieść faktu, że umrą, bo...

Sami mieli takie życzenie, dokończył sam do siebie. Uczepili się tonącego okrętu, z którym nie da się począć nic, ponadto, by patrzeć, jak tonie.

— To ciężka sytuacja. Zrobiliśmy wszystko, co tylko się dało, a nawet więcej. Jeśli w czasie przesyłu nie zmienią zdania, nie będzie można już poradzić zupełnie nic.

Tyle wiedział. Podpierał się tym faktem, jednak niewiele to dawało. Nie raz ryzykował zbyt wiele, by ocalić chociaż jedno istnienie. Każdy był ważny. Każdy, czyje życie mogło ciążyć mu na sumieniu do jego własnej śmierci.

Kobieta przekręciła głowę na bok, oczekując odpowiedzi. Sczytywała nasilające się odczucia, które pierwotnie chciała załagodzić. Najwyraźniej była to za wysoka stawka dla kapitana.

— Też nie czuję się z tym dobrze. — Objęła się własnymi ramionami, jakby nagle zaatakowało ją przejmujące zimno. — Gdy tylko pomyślę o tym, że spłoną żywcem, uprzednio się dusząc...

Oddałabym wszystko, by zmusić ich do zmiany zdania. Tylko, czy nie na tym polega wolność? By uszanować, że ktoś czasem może wybrać to, co jest złe?

— O ile później ma szansę to naprawić. Oni takiej szansy nie będą mieli.

Oboje zamilkli przejęci sensem wymienionych poglądów. Tamci nie będą mieli czasu na zejście ze złej drogi i robią to w zupełniej tego świadomości. Co pcha ich w otchłań? Nie religia, nie tradycja, nie miłość. Zwykły, nieuzasadniony upór.

— Spróbuję osobiście przekonać ich po raz ostatni, gdy będziemy na miejscu. Tyle mogę zrobić.

— Oczywiście. — Jean-Luc przesunął wzrokiem po swojej kwaterze, by coś rozważyć. Przez stolik, na który leżało kilka tomiszczy, kopię rzadkiego, starożytnego artefaktu, kilka niezbędnych do życia gratów, aż do okna wychodzącego na przestwór nieskończonego kosmosu. Myśli go goniły albo on gnał za nimi, próbując je złożyć. Ktokolwiek usiłował łapać kogo, oficer postanowił nacisnąć przycisk komunikatora.

— Tu kapitan Picard. Pierwszy, czy miejsca dla ewakuowanych są już gotowe?

W eterze dłuższą chwilę trwała cisza, aż coś skrzypnęło. Z głośnika wypłynął spokojny, niski głos Williama Rikera:

— Tu pierwszy. Melduję, że prawie skończyliśmy.

Prawie, to było za mało, skoro już za kilka dni mieli już transportować na pokładzie kilkaset nowych, tymczasowych pasażerów. Grupy zupełnie nieobeznanej z funkcjonowaniem na statku. Ten manewr był nie lada wyzwaniem.

— Wszystko będzie dobrze. Robimy, co naszej mocy. — Doradca po raz kolejny podjęła próbę uspokojenia go uśmiechem. Na tym polu nie miała już nic do stracenia.

Kwestia PodejściaWhere stories live. Discover now