Rozdział 3

1 0 0
                                    

Gdy trwał przesył pod czujnym okiem La Forge'a, Crusher, Troi i Picard siedzieli z Kanclerzem w cieniu jednego z białych budynków. Śledzili wzrokiem kolejnych, transportowanych cywili. Było ich wielu, choć i to nie pozwalało kapitanowi stłumić wewnętrznego niepokoju.

— Rozumiem, że będzie pan chciał porozmawiać o tych, którzy nie są zbyt skłonni do ewakuacji. Wiedziałem to już w chwili, gdy pan przybył.

— Nie jestem pewien, czy mógłbym trafić do kogokolwiek lepiej niż pan, ich rodziny. Jednak...

Rhys wskazał dłonią na cień przeciwległej ściany i zgiął palce, jakby chciał kogoś zaprosić. Im dłużej czynił ten gest, tym gęstsze wydawały się ruchy materii podobnej do piasku i tym wyraźniej było widać wyłaniające się postacie. Cała piątka ustawiła się naprzeciw gości. Byli to ci sami osobnicy, którzy wręczali im podarki.

— Proszę, Kapitanie. Nie chcę być zbyt łatwo pozbawiony nadziei.

Piątka mieszkańców Vernon zajęła miejsca w opozycji do gości i zdjęła kaptury. Nie mieli przy sobie nic, a z ich twarzy bił spokój. Oczy mieli tak przeźroczyste, jak każdy rezydujący na asteroidzie 98.3.

— Przykro nam. Wiemy, że śmierć nadchodzi i chcemy, by zastała nas na ziemi, której łono karmiło nas i naszych ojców.

Doradca zbierała odpowiednie słowa, by wesprzeć Picarda. Czekała na następny ruch, jednak ten długo ubierał myśli w odpowiednie frazy. Oczekiwał odpowiedniego momentu, rozkoszując się chwilą milczenia.

— Czy wasi ojcowie i ojcowie waszych ojców żyli w takim przekonaniu?

Czytał, że ta kultura opierała się na pojęciu koczowania. Owszem, zasiedlili oni powierzchnię asteroidy, ale z pokolenia na pokolenie przekazywano sobie, że nadejdzie czas, gdy będą musieli opuścić to miejsce, które uczynili sobie domem.

— Nie. My popełniliśmy grzech przywiązania się do ziemi. Każdy rolny lud wie, że nie przesadza się starych drzew. Chcemy odbyć adekwatną pokutę. Jako wygnani.

Wyznanie prostego człowieka wydało się ujmujące. Deana nie mogła powstrzymać łez. Czuła już nie tylko smutek, ale też nasilający się niepokój. Pochodził od kogoś, kto się do nich zbliżał.

Rzeczywiście, gdy zebrani analizowali krótką wymianę słów, podszedł do nich ktoś jeszcze. Młody mężczyzna o jednym całkowicie czarnym oku. Ubrany był w lniane ubranie przeplecione łąkowymi ziołami i trawą. Tuż przy jego nodze, tkwił wielki, czarny pies. Pierwszy, przekręciwszy głowę pod dziwnym kątem, spojrzał na zebranych.

— Błagam o wybaczenie. Chcę tylko usłyszeć od Szanownego Kapitana, że Homer też trafi na Enterprise. Bez niej, nie umiem samodzielnie funkcjonować.

Chłopak był bardzo przejęty. Oficer nie zamierzał go jeszcze bardziej stresować. Stanął przed nim, kładąc mu rękę na ramieniu i zmierzył wzrokiem zwierzę.

Było piękne. O lśniąco czarnej, długiej sierści i ciemnych, mądrych oczach. Biła od niego pierwotna dzikość i mądrość, jaką widuje się jedynie u istot nieobytych z człowiekiem.

— Oczywiście, że znajdzie się dla niej miejsce. To musi być bardzo mądry pies i ma bardzo piękne imię. Pozwoli się pogłaskać?

Ucieszony, pokiwał głową, po czym skinął na psa. Jakby wydawał rozkaz pozostania w spokoju, gdy dłoń mężczyzny delikatnie opadła na łeb psa i zjechała aż do szyi.

— Dziękuję.

Niespodziewany gość odszedł do swojej kolejki, ale szczególnie Crasher obserwowała go długo i niepewnie. Kanclerz odgadł, o co kobieta chce zapytać, dlatego zawczasu odpowiedział:

— Qwintus jest pasterzem i nie widzi na jedno oko. Drugie daje mu niewiele pojęcia o świecie, jako że tęż niezbyt dobrze działa. Przez wiele lat uznawano go za niedorozwiniętego. Nadal jest przez to nieco wycofany.

Wizor mógłby mu ułatwić życie. Funkcjonowałby w miarę normalnie. Pewnie nawet nie nauczyli go czytać, pomyślała. Tak mógłby wyrównać szanse.

— Panie Kapitanie?

Faktycznie, milczał zbyt długą chwilę. Coś krystalizowało mu się w głowie. Coś, co wydawało się nie być jego własnym wytworem, ale bardzo mogło mu pomóc. Otworzyło mu usta:

— Jeśli waszym grzechem jest przywiązanie do ziemi, czemu chcecie dalej w tym tkwić, zamiast z tym zerwać?

Wszyscy z osłupieniem spojrzeli na mówiącego. Jego słowa były aż nader trafne, a przy tym bolesne. Jeden z tych, którzy nie chcieli opuścić asteroidy, wbił wzrok w ziemię. Pytanie pozostało ostatecznie bez odpowiedzi.

— Zaraz dokonamy ostatniego, zaplanowanego przesyłu.

Teraz albo nigdy. Deana poczuła własną desperację obok nasilającej się niemocy innych. Coś wewnątrz niej nakazało jej wstać i zawołać za odchodzącymi pięcioma osobnikami:

— A wasze wnuki? Nie chcecie zobaczyć, jak dorastają bezpieczne i zdrowe?

Ten, który wcześniej mówił, ukrył twarz w dłoniach. Ledwo dało się słyszeć, jak cichutko przełykał łzy.

— My straciliśmy wszystko tu. Chcemy stracić też siebie.

— Tyle dzieci czeka na rodziny, które nigdy nie powrócą. Co stoi wam na przeszkodzie, by w nich odnaleźć tych, których straciliście?

Kobieta nigdy nie pozwoliłaby sobie na aż tak emocjonalne podejście do tematu. Na łamanie obowiązującej zasady zachowania spokoju. To nie było do niej podobne.

— Czy nie jest jeszcze za późno?

—Nie. Przewidzieliśmy miejsce dla wszystkich. — Ze zdumieniem stwierdził Kapitan.

Jego spojrzenie zatrzymało się na akurat transportowanej grupie znikającej w strumieniu. Widział Qwintusa oraz jego psa i był niemal pewien, że chłopak posłał mu pełen dumy uśmiech. Musiało mu się wydawać. Falujące, ciepłe powietrze unoszące się nad placem musiało go zmylić.

— Czas na nas, przyjaciele. Mogę was tak nazwać, bo wyciągnęliście do nas rękę, gdy byliśmy w opresji.

— Rzeczywiście. Czas najwyższy, kanclerzu. Osobiście odprowadzę pana do przygotowanej kwatery.

Przywódca Vernon uśmiechnął się, a oczy mu pojaśniały:

— Tylko, jeśli zapełnimy ten czas rozmową. Mam wiele pytań, o ile zechce pan na nie odpowiedzieć.

— Jak najbardziej.

Gordi La Forge dołączył do dyskutujących, dając sygnał, że wszystko gotowe. Uruchomiono przesył, a powierzchnia asteroidy opustoszała. Nie zostało na niej już żadnej żywej duszy.

Kwestia PodejściaWhere stories live. Discover now