Rozdział 34 Zdrada i gorzki posmak

91 9 0
                                    

Choć jej zmysły były stłumione, czuła dreszcze, gdy bose stopy dotknęły mokrej trawy. Powietrze było zimne. Jeden krótki wydech, sprawił, że z jej ust wydostała się mgiełka. Postawiła kilka pierwszych kroków i zauważyła, że jej oddech przyspieszył. Zrobił się płytki, urywany. Zaczęła panikować, choć wokół niej widniała pustka. Nic, tylko niekończące się pole trawy. A wokół deszcz — wirował, tańczył, prowadzony przez wznoszący się wiatr.

Szła przed siebie. Miała wrażenie, jakby cienie wokół niej rosły. Lgnęły do niej, powoli ruszały się, rozciągały, by tylko zamknąć ją w ciasnym kokonie. Nie zauważyła, gdy nagle zaczęła biec, jakby nie panując nad swoim ciałem. Panika rozlała się po jej ciele, zimnymi obawami i kazała przyspieszyć.

Wbiegła na małe wzniesienie, potykając się na mokrej trawie. Co rusz obracała się za siebie. Ktoś ją gonił...? Nie. Nikogo tam nie było. Więc dlaczego czuła bez przerwy czyjąś obecność? Blisko, jakby tuż obok. Dotyk ręki na ramieniu sprawił, że krzyknęła. Obróciła się ponownie, lądując na ziemi przy nagłym ruchu. Pusto. Była tylko ona i dudniący w uszach deszcz.

Zacisnęła mocno szczękę. Dezorientacja mieszała się ze strachem. Czuła... Wiedziała, że ktoś był tam razem z nią! Dlaczego nic nie widziała? Wstała powoli, wciąż wpatrując się w miejsce, z którego przyszła. Coś mówiło jej, że musi biec. Biec daleko przed siebie, daleko i szybko, by uciec, przed czymkolwiek, co na nią czyha.

Stanęła jak wryta, kiedy udało jej się wdrapać na szczyt.

Gdy tylko spojrzała na to, co się przed nią rozciągało, poczuła, jak coś budzi się w jej świadomości. Niczym plama atramentu rozlało się po umyśle, powoli zagłębiając się w każde zakamarki. Obudziła się w niej nienawiść. Uczucie tak potężne i głębokie, że zgięła się w pół. Pulsowało w jej skroniach, rozrastało się, krzyczało. Wrzask rozbrzmiał, jakby zewsząd. Ogłuszył ją, otumanił. Dyszała, gdy udało jej się ponownie wyprostować. Kiedy tylko podniosła wzrok, nienawiść zatliła się jasnym ogniem, zamieniając w złość.

Wściekłość poniosła ją przed siebie. Krople deszczu spadały na jej twarz, na włosy, prostując sprężyste loki. Nic sobie nie z tego nie robiła, szła dalej, zapatrzona w podłużne kształty sterczące z ziemi. Miała wrażenie, jakby jej żyły stanęły w ogniu. Choć cała płonęła, zaczęła drżeć.

Na borowisku widniało pole bitwy. Lecz, gdy tylko to słowo wpadło jej do głowy, od razu je odrzuciła. Rzeź. Nigdzie nie było widać śladów walki, jedynie masowe morderstwo. Jakby nie panując nad swoimi nogami, szła dalej. Groteskowe ciała nabite na pale wyginały się we wszystkie strony. Długie włosy Orfanów lały się długimi falami, układając się na ziemi. Usta z czarną wargą rozchylały się w grymasach bólu. Setki par oczu wpatrywały się pusto w niebo. Bosa stopa dziewczyny weszła w kałużę krwi, jednak ona nawet nie drgnęła. Szła w środku alei, otoczona zmarłymi i napawała się tym widokiem. Już sama nie wiedziała, do kogo należały te emocje. Czuła się jak naczynie. Dzbanek, do którego wlewano co rusz wodę. Krzyk ciągle rozbrzmiewał w powietrzu.

Rozbrzmiał potężny ryk, a po chwili niebo przecięła błyskawica. Wszystko rozbłysło w jednej, krótkiej chwili. Na ziemię padł głęboki cień. Nie należał do niej, choć rozciągał się od jej stóp. Był potężny, szeroki i dwa razy większy.

W tamtej chwili chciała się odwrócić. Uciec, nie patrzeć na to wszystko. Jednak gdy tylko spróbowała się ruszyć, jej ciało nie słuchało. Była niczym widz, obcy w swoim własnym ciele. Patrzyła ze zgrozą, jak idzie dalej przed siebie. Krok po kroku. Próbowała napiąć mięśnie, zatrzymać się, wbić stopy w ziemię, jednak nic się nie działo. Nie panowała nad sobą. Nie mogła nic zrobić.

Dziedzictwo Orfanów: Zakon Krwi | Tom IOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz