XI. Nie pokazujcie mi raju, żeby potem go spalić

62 7 9
                                    

Nie mogliśmy od razu wyruszyć do królestwa podległego Władcy Piekieł. Do serca jednej krainy można było dostać się jedynie z serca innej, więc kiedy już uspokoiłam nieco targające mną emocje, przenieśliśmy się wraz z Morfeuszem prosto do Pałacu Snów, skąd mieliśmy dopiero rozpocząć swoją podróż.

Widok sali tronowej i niekończących się kamiennych kolumn podtrzymujących wysokie, krzyżowe sklepienie powitałam w swojej świadomości z tymi samymi uczuciami, które towarzyszyły mi wcześniej podczas ponownego spotkania z Królem Snów. Kolorowe światło witraży przywiodło do mnie dziesiątki wspomnień, złączonych dopiero kilka chwil temu w długo poszukiwanej harmonii, która – zupełnie poza moją kontrolą – stworzyła to, kim byłam od samego początku tej opowieści.

Z uczuciem tęsknego żalu powiodłam wzrokiem po schodach prowadzących do wykutego w skale tronu, po mieniącej się milionem różnych barw posadzce, po rzeźbach zbyt doskonałych, by mogły być dziełem człowieka, i wreszcie po wielkich wrotach majaczących gdzieś w odległym końcu sali, w których czekała już na nas dwójka starych przyjaciół, czujnie obserwując, jak powoli zbliżaliśmy się do nich, utrzymując między sobą odległość wyciągniętego ramienia.

– Lucienne – odezwałam się, z zaskakującą ulgą przyjmując widok kobiety ubranej w nieskazitelnie białą koszulę, z okrągłymi okularami spoczywającymi na jej nosie, oraz stojącego obok niej czarnego kruka. – Matthew. Czy wy... pamiętacie mnie?

– Pamiętamy całą twoją historię, Rebecco – odpowiedziała Lucienne, uśmiechając się do mnie smutno i wyciągając ręce w moją stronę. – I cieszymy się, że wróciłaś.

Jej ciasne objęcie przyjęłam z westchnieniem, niemal tak, jak przyjęłabym objęcie mamy, gdyby mogła pojawić się tutaj. Znajoma miękkość jej fioletowej kamizelki i ciepły dotyk skóry wywołały we mnie falę nostalgii i rozpaliły wątłą iskierkę radości, śpiącą dotychczas spokojnym snem i cierpliwie czekającą na przebudzenie. Znad jej ramienia rzuciłam pogodne spojrzenie wpatrzonemu we mnie krukowi i uśmiechnęłam się do niego, całą sobą czując słuszność i właściwość tego momentu, który przecież równie dobrze mógłby się nigdy nie wydarzyć.

– Dziękuję, że na mnie czekaliście – powiedziałam, wciąż wtulona w ramię Lucienne. – I dziękuję, że trwałeś przy mnie, Matthew – dodałam, zwracając się do ptaka. – Choć nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, kim jesteś

– Jak mógłbym zostawić cię tam bez odpowiedniej ochrony? – zakrakał, potrząsając piórami. – Wiem, że wyglądam niepozornie, ale wierz mi, te pazury w razie konieczności na pewno spełniłyby swoje zadanie.

– Z całą pewnością nie wyglądasz niepozornie, wielki, straszny kruku – zaśmiałam się, gdy na dźwięk moich słów dumnie rozwinął skrzydła i zamachał nimi kilkukrotnie. Odsunęłam się od Lucienne, by jeszcze raz spojrzeć uważnie na ich oboje, próbując chyba na wszelki wypadek zapisać sobie ten obraz w pamięci. – Nie macie pojęcia, jak bardzo się cieszę, że was widzę.

Lucienne odwzajemniła mój uśmiech, jednak zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, usłyszałam za plecami cichy głos Morfeusza:

– Zostawię was na chwilę. Zanim wyruszymy, muszę zrobić w Śnieniu jeszcze jedną rzecz. Zaczekasz na mnie? – zapytał mnie, przyciągając wzrokiem moje oczy.

– Oczywiście – skinęłam głową i odprowadziłam go długim spojrzeniem, kiedy niespiesznym krokiem odchodził w stronę drewnianych drzwi, znikając w końcu za rzędami kamiennych kolumn.

Jego nieobecność, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, mimowolnie wywołała ukłucie niepokoju gdzieś w zakamarkach mojego serca.

– Wróci – powiedziała Lucienne, jakby czytała mi w myślach. – Wasza wyprawa... Na pewno wiesz już, że jest dosyć ryzykowna. A Śnienie nie może pozostać niestrzeżone, gdy na jej czas zabraknie w nim lorda Morfeusza.

Zamek z piasku | SandmanWhere stories live. Discover now