IV. Trzeba czegoś więcej niż przeznaczenie

86 10 15
                                    

– Nie mogę uwierzyć, że naprawdę to zrobiłeś.

Do długim dniu pracy, pełnym spotkań z młodymi autorami, donoszenia sobie następnych kubków z kawą i żywych dyskusji o kolejnych rozdziałach, wreszcie wróciłam do domu, by po raz pierwszy dzisiaj zaskoczyć się naprawdę szczerze.

Całe nasze mieszkanie, którego półmrok z początku wzbudził mój niepokój, odwieszone było kolorowymi serpentynami i balonami, usiłującymi nerwowymi podrygiwaniami nieudolnie przebić się przez sufit. Zasłony były zaciągnięte, jednak światło malutkich świec, rozstawionych chyba na każdej dostępnej płaskiej powierzchni w domu, przyjemnie rozświetlało migoczącymi płomykami niewielką przestrzeń połączonego z kuchnią salonu. Pod szarą kanapą, znajdującą się naprzeciwko wejścia, stało kilka prezentów owiniętych w ozdobny papier, a na kuchennym blacie dumnie prezentował się piękny tort w kolorach bieli i ciemnego brązu, niemal jak wyjęty wprost z wystawy cukierniczej.

Michael stał pośrodku pokoju, a większość jego twarzy zajmował w tamtej chwili szeroki uśmiech, którym mnie powitał. Przez moment po prostu stałam jak wryta, chłonąc ze zdumieniem otaczający mnie obraz – by jednak już kilka sekund później rzucić na ziemię swoją torebkę i zbliżyć się do niego kilkoma długimi krokami, a potem pozwolić mu zamknąć się w szczelnym uścisku.

– Mówiłaś, że nie chcesz niczego wyszukanego – powiedział mi do ucha, na co odpowiedziałam jedynie krótkim parsknięciem. – Wszystkiego najlepszego, Beck.

– Naprawdę przeszedłeś samego siebie – uniosłam głowę, aby złączyć nasze usta w pocałunku. Jego lekki zarost przyjemnie muskał przy tym moje policzki. – To chyba najbardziej udane przyjęcie urodzinowe, na jakim dotychczas byłam. I możesz potraktować to jako wielki dowód uznania, bo przecież dopiero się rozpoczęło.

– Rozpoczęło? – Michael ściągnął brwi, udając zakłopotanie. – To znaczy, że oczekujesz czegoś więcej? Wybacz, Beck, ale te serpentyny chyba wyczerpały już zakres mojej kreatywności.

– W takim razie może skorzystasz z sugestii kogoś, kto nie musiał być kreatywny cały dzień, bo przecież wcale nie pracuje z aspirującymi pisarzami? – mrugnęłam do niego i od razu dostrzegłam w jego oczach ten wyjątkowy, figlarny błysk. – Pamiętam, że wspominaliśmy kiedyś o pizzy... i zdaje się, że mówiliśmy coś jeszcze na temat mojego ulubionego filmu, na który zupełnie nie zamierzasz narzekać...

– Będziemy musieli odłożyć na później pizzę i historię kompletnie pozbawionej umiejętności podejmowania racjonalnych decyzji idolki samotnych kobiet – moje pełne oburzenia westchnienie jakoś uszło jego uwadze. – Bo podczas ryzykowania życiem przy podwieszaniu tych wstążek na kinkietach wpadł mi do głowy trochę inny pomysł. Ale najpierw usiądź, ja w tym czasie przygotuję toast z waniliowego szampana, ostatniego krzyku mody wśród niezbyt spełnionych zawodowo twórców.

Wciąż nie mogąc przestać się uśmiechać, posłusznie usiadłam na kanapie i obserwowałam, jak Michael, wykonując ruchy niczym barman w eleganckim klubie, wyciągnął z szafki dwie wysokie szklanki, a następnie sięgnął do lodówki po ciemnozieloną butelkę z korkiem.

– Założę się o dziesięć dolarów, że trafię w jeden z tych balonów – powiedział, przybierając zaciętą minę, co ja natychmiast odwzajemniłam.

– Dwadzieścia, jeśli nie zbijesz przy tym żadnej z żarówek.

Huk wystrzału korka z butelki sprawił, że mimochodem zacisnęłam powieki, chcąc chronić oczy przed potencjalnym uderzeniem. Na szczęście żaden z domowych sprzętów (ani balonów) nie ucierpiał na tym popisie i już chwilę później siedzieliśmy naprzeciw siebie, unosząc ku górze szklanki wypełnione jasnym, musującym płynem.

Zamek z piasku | SandmanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz