V. To, za co gotowi jesteśmy umrzeć

77 7 13
                                    

– Jasna cholera! Niech to szlag trafi! Co za głupi złom!

W bezsilnej wściekłości kopnęłam sflaczałą tylną oponę mojego samochodu i wydałam z siebie przeciągły jęk. Skórzana teczka, którą wcześniej położyłam na dachu, zadrżała – podobnie jak moja stopa po zerknięciu się z czymś zaskakująco w tych okolicznościach twardym, prawdopodobnie z fragmentem felgi. Syknęłam, czując rozlewający się w moim bucie ból promieniujący od palców aż do pięty.

Ten dzień nie mógłby już być gorszy. Najpierw kawa rozlana na ulubioną, białą koszulę, potem przedłużające się w nieskończoność kolegium redakcyjne, potem telefon od wściekłej pisarki, sfrustrowanej tak naprawdę nie moją pracą, tylko swoją własną blokadą twórczą... A teraz jeszcze dziurawa opona – i to akurat wtedy, kiedy zamierzałam dotrzeć z wyprzedzeniem do księgarni, w której miał dzisiaj odbyć się wieczór autorski naszego nowego, jak nazwał go Philip, „lirycznego odkrycia".

O tej porze roku zmierzch przychodził dość szybko, więc mimo wyjścia z pracy stosunkowo wcześnie, na zewnątrz zastała mnie już ciemniejąca, granatowo-bordowa łuna na wyjątkowo czystym niebie. Niestety, chociaż ciągle kręciło się tu sporo osób, nie byłam w stanie dostrzec wśród nich nikogo znajomego, kto mógłby choć trochę pomóc mi z tą oponą. Czułam się szalenie zmęczona i szalenie zrezygnowana. A wizja konieczności powrotu do biura i proszenia o wsparcie jedynego człowieka, który tam pozostał, czyli mojego szefa, wcale nie napawała mnie optymizmem.

Ponownie westchnęłam, świadoma absolutnej beznadziei swojego obecnego położenia. Wyglądało na to, że będę musiała zostawić samochód tutaj i skorzystać z publicznego transportu, żeby dostać się na czas na drugi koniec miasta. O ile w ogóle uda mi się to w godzinach największego szczytu. W tamtej chwili szczerze nienawidziłam swojej niezależności, która nie pozwoliła mi skorzystać z pomocy Teda, gdy sam zaoferował, że znajdzie dla mnie odpowiedni samochód. Ta głupia kupa złomu, ostatecznie wybrana przeze mnie, okazała się być finansową studnią bez dna. Przeklinałam w duchu własny opór i własnego pecha, zawsze przychodzącego do mnie w najmniej spodziewanych okolicznościach i dokładającego kolejną cegiełkę do mojego irytującego życia w mieście, gdzie wciąż jeszcze nie udało mi się nawiązać wystarczająco silnych przyjaźni, aby móc zadzwonić do kogokolwiek w potrzebie.

– Rebecca?

Uniosłam głowę, po tym jak w bezradności oparłam ją na ramieniu o drzwi samochodu, i natychmiast zobaczyłam znajomego mężczyznę, który zatrzymał się obok z lekkim, figlarnym uśmiechem wymalowanym na ustach. 

– Ach, Michael. To znaczy pan Evans. To znaczy... – w roztargnieniu odgarnęłam z twarzy pojedyncze kosmyki włosów, z niewiadomych przyczyn wyswobodzonych z koka. – Co pan tutaj robi?

– Proszę, tylko nie „pan" – zrobił krok w moją stronę, po czym zatrzymał się tuż nad oponą, szydzącą sobie ze mnie swoim żałosnym wyglądem. W zupełnie niekontrolowanym odruchu poprawiłam marynarkę, nieudolnie zasłaniającą wielką, brązową plamę na mojej białej koszuli. – Sądzę, że zostawiłaś na moich rozdziałach wystarczająco niewybredne komentarze, żebyśmy mogli zacząć traktować się nieco mniej oficjalnie.

– Wybacz, to nie jest najlepszy moment na krytykowanie mojej pracy – ze świstem wypuściłam powietrze. – Prawdopodobnie nie powinnam ci tego mówić, ze względu na nasze zawodowe relacje, ale właśnie przeżywam tutaj prawdziwy kryzys.

– Naprawdę? W życiu bym się tego nie domyślił po tych pomstujących okrzykach, którymi uraczyłaś przed chwilą wszystkich ludzi obecnych na parkingu.

– Co ponownie sprowadza moją uwagę do zignorowanego przez ciebie pytania: dlaczego właściwie tu jesteś?

Michael niedbale wzruszył ramionami.

Zamek z piasku | SandmanWhere stories live. Discover now