Rozdział 7

313 41 76
                                    

Harry przybiegł na wzgórze zasapany, wycierając drżącą dłonią kropelki potu z czoła. Była prawie północ, gdy stanął przed ciemną sylwetką Louisa. Jego ramiona były zapadnięte, głowa pochylona do przodu, a nogi ledwo utrzymywały jego ciężar. Wyglądał, jakby biegł tu od dłuższej chwili.

- Przepraszam – wysapał, łapiąc się dłonią za szaleńczo bijące serce. – Przepraszam, Louis. Cholernie przepraszam.

Louis czuł się zraniony. Siedział na ławce sam. Wokół panowała cisza, która piszczała w jego uszach. Wiatr owiewał jego zmarszczone brwi i wciągnięte policzki. Papieros, a właściwie trzy papierosy, wisiał ciężko w jego wargach, gdy próbował nie wypuszczać dymu z ust. Zagryzał usta i wnętrze policzka, w złości na samego siebie; na swoją naiwność.

Jego ciało przeszywał ból, gdy Harry się nie pojawiał. Nie było go, gdy Louis przyszedł o zachodzie słońca. Nie pojawił się, gdy park stał się czarną plamą, z dalekimi latarniami ulicy, które tworzyły mgłę świateł. Nie było go też wtedy, gdy zmęczony Clifford usiadł przy stopach Louisa, opierając łepek o jego but. Po prostu go zostawił, a tak przynajmniej myślał szatyn.

Po ich poprzedniej rozmowie, od której minął zaledwie jeden dzień, Louis czuł w sercu dziwne ciepło. Miał Harrego. Harry był jego przyjacielem i też go miał. Mieli siebie nawzajem, choćby świat naokoło walił się i palił. Byli dla siebie, chociaż nie znali się długo, ale wiedzieli o swoich słabościach. Byli, bo byli, nic więcej.

Ale Harrego nagle nie było, a Louis poczuł, jak jego oczy pieką.

- Cholera, Louis, przepraszam – kucnął przed nim, opierając czoło o Louisowe kolano. – Przepraszam.

- Coś się stało? – zapytał cicho, zimnym i pozbawionym uśmiechu tonem. W pierwszej chwili chciał wpleść palce w loki Harrego, pamiętając, jak miękkie były, gdy opierał o nie swój policzek. Wiąż jednak był smutny i czekał na dobre wytłumaczenie, by jego złość zamieniła się w troskę.

- Nie... Znaczy tak, ale to nieważne, powinienem tu przyjść – znów sapnął. Oddychał ciężko, zaczepiając palce o jedno kolano, gdy na drugim opierał swoje czoło. Louis nawet nie drgnął.

- Co się stało, Harry? – zapytał łagodniej. Jego ręka powoli przysunęła się do wilgotnego ramienia chłopaka, by pociągnąć go do góry, choć Louis mógł polubić czucie jego dłoni i głowy na swoich kolanach.

Harry z ociąganiem wdrapał się na ławkę. Odetchnął ciężko i pochylił głowę. Jego loki opadły do przodu, znów przyklejając się do wilgotnego czoła i skroni. Prychnął i zdjął gumkę ze swojego nadgarstka, plącząc włosy na czubku głowy. Louis się na niego patrzył, próbując odnaleźć w mroku jakieś szczegóły. Skóra Harrego wydawała się błyszczeć mimo braku światła.

- Harry – ponaglił go. Potrzebował zaspokoić swoją ciekawość i złagodzić uczucie bólu w piersi. Jeśli chłopak miał powód, Louis nie mógł być na niego zły. On musiał go usłyszeć.

- Moi... uh, znajomi – powiedział, nieco się jąkając i wiercąc w miejscu. – Przyszli do mojego domu i nie chcieli wyjść. Mama nie pozwoliła mi zostawić ich samych w moim pokoju. Przysięgam, przyszedłbym tu wcześniej, ale...

- Cheerleaderki nie dały się wygonić, hm? – kąciki ust Louisa uniosły się delikatnie, gdy dolna warga utknęła w lekkim uścisku jego zębów. Chciał udawać urażonego, wkurzonego na swoją samotność przez większość nocy, ale nie potrafił.

- Były pijane – westchnął, kuląc się na ławce. Chciał złapać Louisa za rękę, przytulić go lub oprzeć się o jego ramię, ale nie wiedział, czy powinien. W sumie go zawiódł, więc może nie jest już tu mile widziany? – Naprawdę przepraszam.

Stories told by night || Larry StylinsonWhere stories live. Discover now