Rozdział 6

326 42 169
                                    

- Louis, właściwie to, ile ty masz lat? – zaśmiał się Harry, trącając łokciem bok szatyna.

To była środa, kiedy obaj przyszli bardzo późno, spotykając się jeszcze na ścieżce, która prowadziła do ich miejsca. Louis był wystraszony, że światło bliskiej latarni oświetli ich twarze, a cała ta magiczna tajemnica, która odbierała im wstyd i napięcie, przepadnie. Dlatego nie uniósł głowy, dopóki nie usiadł. Harry uparcie wpatrywał się przed siebie. Obaj nie chcieli, by światło zabiło to, co mieli.

Przez to, jak często spotykali się wieczorami, Louis nie zauważył, że wiosna zaczęła robić się ciepła, a bluza była rzadkością, gdy wychodził z domu. Brał jedynie smycz Clifforda i paczkę papierosów, którą wciskał w kieszeń. Nawet jego telefon zostawał w domu – przecież zazwyczaj i tak milczał. Louis nie lubił go używać.

Z kolei Harry wyglądał, jakby wybierał się na kilkudniową wycieczkę. Na jego ramieniu zawsze wisiała duża, materiałowa torba - Louis nawet nie pytał, co chłopak tam miał. Jego telefon zazwyczaj leżał koło jego uda, był w kieszeni spodni albo zaciśnięty w dłoni. Często wibrował od przychodzących wiadomości i połączeń, które Harry zawsze zrzucał i nie odpowiadał.

Byli tak inni...

- Dziewiętnaście – parsknął, kręcąc w niedowierzaniu głową. – Trochę późno zorientowałeś się, że powinieneś to wiedzieć, prawda?

- Cóż, nie jesteś sześćdziesięcioletnim właścicielem lodziarni, więc zakładam, że jestem bezpieczny – znów się zaśmiał, a Louis uśmiechnął szeroko. – Wciąż jesteś starszy, ale mogę być raczej spokojny.

- Oh, dzieciaku! – zawołał, klaszcząc w dłonie. – Błagam, nie mów, że masz piętnaście lat, Harry. Nie możesz...

- Myślisz, że mama nie miałaby nic przeciwko, gdybym spędzał pół nocy w parku, mając tylko piętnaście lat? – mruknął. Od razu jednak pożałował tego pytania, bo śmiech Louisa ucichł, a jego głowa opadła, kiwając delikatnie w zgodzie. – Nie miałem tego na myśli. Przepraszam, Louis. Naprawdę nie...

- Więc masz więcej, niż piętnaście lat – powiedział, siląc się na uśmiech. – To dobrze, inaczej miałbym wyrzuty sumienia – jego śmiech był gorzki i nieszczery. Harry poczuł, jak jego gardło staje się boleśnie zaciśnięte.

- Mam osiemnaście – szepnął, obejmując Louisa ramieniem. – I moja mama raczej nie wie, że spędzam wieczory w parku.

Louis zacisnął wargi, odchylając nieco głowę do tyłu. Ramię Harrego było ciepłe i ciężkie na jego barkach. Duża dłoń wisiała przy lewym ramieniu szatyna, więc pozwolił sobie na nią spojrzeć. Nosił sygnety. Louis wcześniej nie miał o tym pojęcia.

- Pierścionek, hmm? – zanucił, chrząkając cicho. Nie chciał, by myśli o jego matce zniszczyły mu wieczór z Harrym.

- Oh, tak, mam ich kilka – skinął, przekręcając kciukiem sygnet na wskazującym palcu. – Wielu znajomych mnie z nimi utożsamia. Wiesz, jestem tym z pierścionkami, lokami i obcisłymi spodniami. Ludzie to lubią... chyba...

- Więc się wyróżniasz – Louis chwycił palec Harrego, próbując przyjrzeć się sygnetowi, jednak było na to zbyt ciemno. Zaczął się zastanawiać, czy kiedyś zobaczy go w świetle. – Dobrze jest mieć coś, z czym kojarzą cię inni.

- Wolałbym, żeby nie wiedzieli kim jestem – wzruszył ramionami, choć nie potrafił przestać się uśmiechać, gdy Louis trzymał jego palec, jeżdżąc opuszkami po sygnecie i kostkach.

- Jak możesz tak mówić, popularny chłopcze!

- Nie jestem popularny, Louis... Przestań to powtarzać! – parsknął.

Stories told by night || Larry StylinsonWhere stories live. Discover now