Rozdział 5

362 44 150
                                    

Louis próbował się oswoić z myślą, że ma teraz nowego przyjaciela.

To nie tak, że chłopak całe życie był sam. Wręcz przeciwnie. Od dziecka był duszą towarzystwa, a wokół niego zawsze zbierał się śmiejący tłum, bo charyzma zapewniała mu uwagę, a on to kochał. Miał bliskich znajomych, wielu kolegów i koleżanek, ale nie przepadał za nazywaniem ich swoimi przyjaciółmi. Według niego na takie miano należało sobie zasłużyć.

Przyjaciółkę miał więc jedną. To była dziewczyna z sąsiedztwa, która, odkąd pamiętał, miała kolorowe włosy, mnóstwo kolczyków i małych, kiepskich tatuaży. Wyglądała dziwnie, ale to podobało się wtedy czternastoletniemu Louisowi, który chciał być tak odważny, jak była jego przyjaciółka.

Razem narzekali na swoich rodziców, razem wymykali się na imprezy, razem zapalili pierwszego papierosa i wypili pierwszą wódkę. Ich życie było pełne śmiechu i beztroski, bo choć lubili utrzymywać wizerunek złych dzieciaków, w głębi serca byli naprawdę dobrzy, pomocni i troskliwi.

Dbali o siebie jak nikt inny wcześniej. Byli dla siebie ramieniem, na którym mogli się wypłakać. Wsparciem, gdy coś zagrażało temu drugiemu. Pocieszycielem, gdy nerwy brały górę. Prywatnym lekarzem, gdy jedno złapało grypę. A czasem nawet nauczycielem, pomagając sobie tak, jak umieli najlepiej.

Louis cholernie za nią tęsknił, rozmawiając z dziewczyną codziennie przez telefon. Był zaskoczony, że jej kolorowe włosy zniknęły, a ona chodziła w ciemnym, niewyróżniającym się warkoczu. Wyjęła większość kolczyków, malując usta bezbarwnym błyszczykiem. Porzuciła podarte spodnie i ciemne, wielkie bluzy. Teraz była dorosłą i pełną elegancji piękną kobietą, z której Louis był cholernie dumny. Kochał ją i był pewien, że ona jego też.

Jednak mieszkali po dwóch stronach świata – on w Anglii, ona w Ameryce. Samotność Louisa nigdy wcześniej nie była tak boleśnie widoczna.

I wtedy pojawił się Harry; jego nowy przyjaciel.

Spotykali się codziennie, gdy tylko zachodziło słońce. Louis przeważnie dopiero szedł w stronę niewielkiego pagórka, z Cliffordem gdzieś obok swoich stóp, kiedy Harry siedział wygodnie na ławce, bawiąc się swoim telefonem albo wpatrując się w niebo. Później rozmawiali do północy, wstawali i ściskali swoje dłonie, jakby byli na oficjalnym spotkaniu biznesowym. Harry odchodził, a Louis zostawał, paląc dwa papierosy i głaszcząc łepek Clifforda, po czym docierał do domu koło drugiej nad ranem, szczęśliwszy niż przez cały dzień.

Rozmawiali o błahostkach. Czasem o przebiegu dnia, czasem o zimnych wieczorach, czasem o gwiazdach. Obaj chcieli powiedzieć coś więcej, ale bali się zniszczyć bezpieczną ciszę, w której trwali, spokojni i uśmiechnięci. Noc im na to pozwalała.

- Jaką książkę ostatnio przeczytałeś? – zapytał Harry, zanim jeszcze Louis zdążył usiąść na ławce. – Nie śmiej się! To poważne pytanie! – zawołał na niego, krzyżując ręce na piersi.

- Wiem, że takie jest – wywrócił oczami, choć wiedział, że Harry tego nie zobaczy. – Oskar i pani Róża, skończyłem ją dzisiaj.

- O czym to? – uśmiechnął się, opierając policzek na jednej z dłoni. Lubił słuchać głosu Louisa, szczególnie wtedy, gdy chłopak mówił o czymś, co lubił. Stawał się płynny, cichy i pieścił uszy Harrego. To było jak muzyka w odległym, cichym i pochłoniętym w mroku parku.

- O umierającym chłopcu – odparł cicho, przymykając oczy. – Ma białaczkę i leży w szpitalu... Codziennie pisze listy do Boga. Pani Róża, wolontariuszka, go do tego namówiła.

- To... to chyba złamałoby mi serce, Louis – westchnął, dociskając do siebie ich ramiona, by czuć, że nie jest sam. – Jaki on był? Załamany?

Stories told by night || Larry StylinsonWhere stories live. Discover now