Rozdział 1

534 51 148
                                    

Louis owinął się szczelniej swoją dżinsową kurtką, kiedy zimny wiatr odbił się od jego policzków, wysyłając dreszcze wzdłuż chłodnego ciała. Pewnie gdyby szedł, byłoby mu cieplej, jednak nie chciał podnosić się z ławki, która pogrążała się w mroku kwietniowej nocy. Nad jego głową nie było nawet latarni, a jedyne światło, jakie docierało do jego oczu, to poświata, jaką zostawiało ognisko kilkadziesiąt stóp dalej, gdzie bawiło się kilku nastolatków.

- Co tam, mordko? – zapytał cicho, wyższym głosem, gładząc łepek swojego wielkiego psa. Clifford był jego jedyną iskierką, gdy każdej nocy wychodzili razem na spacery, by obejść park i zatrzymać się na tej samej ławce, na której Louis siadał już od niemal roku. Doncaster było miłe, gdy okrywało się mrokiem, ciszą i obojętnością.

To miasto miało też wiele innych zalet, które Louis doceniał każdego dnia. Najbardziej jednak lubił to, że znał je jak własną kieszeń. Od zawsze wolał spacerować, niż spędzać czas w domu, a ostatnio wręcz nie chciał do niego wracać, więc błąkał się po ulicach i poznawał miasto, w którym mieszkał od zawsze. To było zaskakujące, jak po osiemnastu latach można odnaleźć niewielki strumyk czy altanę przy polanie.

Jednak Louis już nie musiał zwiedzać Doncaster. Znał je naprawdę dobrze, zawsze wybierając miejsce, w którym mógłby się zaszyć i odpocząć od... właściwie od wszystkiego. Szczególnie w nocy, gdy w parkach nie było ludzi, a ciemność pomagała mu się uspokoić. Cisza, spokój i czasem szczekający na kaczki Clifford, który był cholernie szczęśliwy, że może spędzać wieczory i noce na dworze. Nie, żeby nie lubił przytulać się do boku Louisa, gdy ten odrabiał lekcje czy kładł się spać.

- Nie uciekaj za daleko, jasne? – uśmiechnął się słabo, odpinając smycz, by pies mógł pobiegać, a on sam posiedzieć na ławce. Clifford bywał wielkim, niezdarnym łobuzem, ale Louisa słuchał się jak nikogo innego. – Leć – klepnął jego bok, a zwierzę polizało jeszcze jego palce, zanim coś nie odwróciło jego uwagi. Wesołe szczekanie sprawiło, że kącik ust Louisa delikatnie się uniósł.

Louis lubił ciemność. Lubił to, jak nie widział otaczającego go świata, mogąc polegać jedynie na swojej pamięci, by nie wywrócić się na krzywym chodniku. Lubił, jak mógł zobaczyć gwiazdy, gdy w bezchmurną noc zadzierał głowę do góry, próbując pojąć, jak to możliwe, że kosmos jest taki wielki. Lubił, gdy w oddali widział domy, których okna były ciemne, a na gankach czasem paliły się żółte lampki. Lubił, jak płomień zapalniczki nagle przecinał mrok, a on bez problemu mógł odnaleźć końcówkę papierosa, którego luźno trzymał między wargami.

Palić też lubił.

To go niemal wyzwalało. Mógł się powoli zaciągnąć drażniącym dymem, przymknąć oczy i głowę zwiesić do tyłu, wypuszczając z ust białoszare obłoki. Lubił to, jak każdy papieros działał na niego uspokajająco, choć prawdopodobnie tylko wmawiał sobie, że jest od nich spokojniejszy. Był uzależniony, ale z tym pogodził się już dawno temu.

Louis wydawał się być zamyślony, paląc tak długo, na jak wiele pozwalał mu papieros w jego dłoni. Czasem wzdychał ciężko, czując uścisk w piersi i żołądku. Oblizywał wargi. Wydmuchiwał dym w górę. Zaciągał się. Zwieszał palce z papierosem na oparciu ławki. Poprawiał swoje włosy. Znów wzdychał.

I myślał.

Dużo myślał.

Tak właściwie nie robiłby tego, gdyby nie musiał. Siedziałby wtedy na tej samej ławce, z papierosem między wargami, które układałyby się w uśmiechu, ponieważ jego myśli nie odbierałyby na niego szans. Może machałby nogami jak dziecko, gwiżdżąc wesoło na Clifforda, który biegał wokół, merdając szczęśliwie ogonem. A może w ogóle nie przychodziłby tu po północy każdego dnia, bo nie czułby, że tylko tu może odpocząć.

Stories told by night || Larry StylinsonWhere stories live. Discover now